Przez ostatnie kilka dni chodził mi po głowie niezbyt mądry pomysł a był nim start w Mamut Tour na długim dystansie. Stan zdrowia, ilość treningów i ogólna sytuacja w jakiej się znajduję nie sprzyja takim wyzwaniom więc zrezygnowałem z tego pomysłu i całkiem spontanicznie wystartowałem w czasówce w Moravce w ramach cyklu Spac. Nie przygotowywałem się w ogóle pod ten start, lemondkę przykręciłem do roweru kilka godzin przed startem, robiąc to zupełnie na oko. Według listy startowej na linii startu miałem pojawić się o 11:23 tuż za mocnymi zawodnikami z Power of Science. Do zawodów podszedłem całkiem na luzie. Z odpowiednim zapasem czasowym pojawiłem się w Moravce, wiedząc o wahadle na dojeździe do miejsca startu samochód zostawiłem w Raszkowicach przy knajpce nad rzeką i ruszyłem na rowerze w kierunku startu. Po wizycie w biurze zawodów rozpocząłem rozgrzewkę, nie była tak dobra jak planowałem ale najważniejsze, że ponad 30 minut pokręciłem przed startem. Mając jeszcze kilka minut wypatrywałem samochodu PoS ale nigdzie go nie było, w związku z tym startowałem 3 minuty po poprzednim zawodniku, o zaplanowanej godzinie. Już na starcie miałem poważny problem, przednia przerzutka sfiksowała i łańcuch zjechał z blatu na małą tarczę co oznaczało ponad 10 sekund w plecy, gdy udało się wrzucić na blat ruszyłem z kopyta, przez kilka sekund generowałem prawie 9 W/kg ale później ustabilizowałem moc na poziomie 5,5 – 6 W/kg przez pierwszą minutę i nieco ponad 5 W/kg na pierwszym podjeździe. Dawałem z siebie wszytko ale byłem pewny, że to za mało aby liczyć na cos więcej niż poprawę czasu sprzed 5 lat na tej trasie. Po około 1,5 kilometrze trasy złapałem dobry rytm, Waty nie były imponujące ale stabilne więc trzymałem się tego poziomu, długo nikogo nie widziałem przed sobą ale nadrobić minimum 3 minuty na niecałych 10 kilometrach to nie lada wyczyn. Parłem nieźle pod górę i na nawrocie byłem już po 15 minutach i 20 sekundach walki z czasem. Tam kolejne kilka sekund w plecy i już nie tak dobra jazda w kierunku mety, nieco lepiej wyglądał około 2 minutowy podjazd na trasie i tam zorientowałem się, że wyraźnie poprawię swój czas na tej trasie. Zjazd przed metą całkowicie mnie rozkojarzył i dopiero ostatnie 200 metrów pojechałem z dobrą jak na warunki mocą. Czas na mecie był dobry ale niedosyt pozostał. Czekałem jednak cierpliwie na wyniki i poczułem satysfakcję gdy okazało się, że wykręciłem 8 czas dnia i 2 spośród zawodników w kategorii B. Warto męczyć się na treningach, dawać z siebie wszystko na zawodach bo wciąż stać mnie na miejsce na podium. Nie jest to jeszcze mój optymalny poziom ale pozwala walczyć . Po ponad 2 latach wróciłem na trasę czasówki podczas której niezbędne jest użycie lemondki i po raz pierwszy udało się wyszarpać podium, zawody nie były całkiem ogórkowe bo rozdano medale w jeździe indywidulanej w ramach Mistrzostw SPAC więc większość czasowców pojawiła się na starcie. Nic nie wskazywało na to, że powalczę o czołowe miejsce i topowy czas na tej trasie, nie mam roweru czasowego, nie mam czasu na regularny trening i wogóle nie trenuję jazdy indywidualnej więc jestem mega zaskoczony i zadowolony bo tego dnia noga nie była najlepsza a stawy znowu dawały o sobie znać po czasówce.
Kolejny wyjazd zakończony awaryjnym powrotem do domu z powodu deszczu. Wyjeżdżałem już przy niepewnej pogodzie ale według prognoz miałem jakieś 90 minut na trening. Nie planowałem trudnej trasy ale oczywiście wyszło jak zwykle. Na początek jednak kręciłem polnymi drużkami, następnie wjechałem w las w Jaworzu Górnym i jadąc już w stronę Bielska odbiłem w prawo na szlak, wdrapałem się na Borowinę bardzo sztywnym zboczem, momentami miałem problemy z przyczepnością ale nie zszedłem z roweru. Niebo robiło się coraz ciemniejsze ale mimo to zdecydowałem się na zaliczenie jeszcze 2 zjazdów przedzielonych podjazdem. Przed ostatnim zjazdem zaczęło już padać a im bliżej domu tym padało mocniej. W ciągu kilku minut bardzo zmokłem ale nie dostałem nawet kataru więc z moją odpornością jest już chyba dobrze. Trening mogę uzna za udany chociaż zauważyłem kilka drobiazgów które odbierają mi przyjemność z jazdy, zwłaszcza na zjazdach i muszę nad nimi popracować.
Z braku czasu pokręciłem po bezpośredniej okolicy w bardzo spokojnym tempie po startowym weekendzie. Nogi nie były przesadnie zmęczone ale przed kolejnymi treningami warto nieco pokręcić.
Po sobotniej czasówce miałem mało czasu na regenerację przed kolejnymi zawodami – Bike Atelier Maraton w Tarnowskich Górach. Po udanym debiucie w Rybniku nabrałem apetytu na kolejne równie dobre starty w MTB więc wystartowałem w trzecim etapie cyklu na trudniejszej niż w Rybniku trasie. Znowu pojawiłem się w miasteczku zawodów dosyć późno i zrezygnowałem z klasycznej rozgrzewki. Tym razem miało to kolosalne znaczenie na trasie i w zasadzie wpłynęło na to, że przestałem się liczyć w stawce już na starcie. Coś tam pokręciłem przed pojawianiem się w sektorze ale nie wystarczyło to na szybki i efektywny start. Mimo tego, że pojawiłem się w sektorze już na 15 minut przed startem byłem na jego końcu, muszę w końcu dostosować się do realiów panujących w tym cyklu i wtedy będzie mi dużo łatwiej. Po starcie już mogłem zrezygnować z mocnej jazdy, przez kilka minut na siłę próbowałem się wpiąć w pedały a cały czas był problem z prawym butem. W końcu to olałem i zacząłem walczyć o pozycje, gdzie się dało wyprzedzałem i w pewnym momencie popełniłem poważny błąd, postanowiłem wyprzedzać lewą stroną gdzie leżało pełno luźnych kamieni, na jednym z nich dobiłem oponę do obręczy i przedziurawiłem dętkę, powietrze schodziło wolno więc jechałem dalej, czułem się coraz mniej pewnie ale walczyłem dalej o jak najlepszy rezultat. Na jednym z trudniejszych technicznie odcinków pojawił się zator i zawahałem się, wytraciłem prędkość i w efekcie zeskoczyłem z roweru, mimo tego, że jak większość zawodników za mną prowadziłem rower pod górę robiłem to znacznie szybciej niż inni a gdy siadłem na rower to jeszcze nadrobiłem. Sytuacja przed tym podjazdem była dla mnie dobra bo z przodu była kilkuosobowa grupka z którą spokojnie mogłem jechać do mety i walczyć o podium. Po podjeździe nie umiałem znaleźć optymalnej pozycji na rowerze i fatalnie przejechałem przez kamieniołom gdzie pojawiło się kilka niebezpiecznych zjazdów i odcinków bardzo technicznych. Tam straciłem kilka pozycji i pewność siebie. Rower na kapciu z tyłu był bardzo trudny do sterowania i bardzo asekuracyjnie jechałem dalej, na podjazdach brakowało przyczepności a na zjazdach bałem się puścić hamulce aby nie zaliczyć gleby a blisko mnie było sporo osób więc byłem zagrożeniem nie tylko dla siebie ale i dla innych. Aby problemów technicznych było mało, jakieś 4 kilometry przed metą poluzowało mi się siodełko, dokręcałem je przed startem i okazało się, że śruba nie trzyma jak należy. Postanowiłem się zatrzymać i straciłem kilkadziesiąt sekund na tym, że dokręcałem siodło. Powietrza wolałem nie dopompowywać aby dziura w dętce się nie powiększyła. Ostatni odcinek pokonałem już na luzie, bez ciśnienia na wynik bo ten nie mógł być dobry. Bardzo szkoda mi tego startu bo na podjeździe przed metą mogłem zrobić przewagę nad innymi bo na krótkich podjazdach byłem w stanie generować nawet 400 – 500 Wat i robić po kilka sekund różnicy. Podtrzymałem tegoroczną tradycję i linię mety minąłem w tempie spacerowym. Ostatecznie skończyłem jako 10, do pierwszego miejsca spora starta ale już drugie było w zasięgu. Liczyłem na solidną zaliczkę punktową do klasyfikacji generalnej ale się nie udało. Jeżeli miałem w głowie pomysł odpuszczenia maratonu w Raciborzu kosztem zawodów na szosie to już nie ma tematu, w Raciborzu powinienem się pojawić aby jeszcze liczyć się w walce w KG bo wiem, że jesienią nie będę miał okazji aby startować w tym cyklu. Przez niesprawny rower nie zrobiłem rozjazdu ale nie było to konieczne bo nie byłem ujechany na mecie. Atmosfera jaka panuje w miasteczku zawodów bardzo mi pasuje. Tutaj nikt niczego ode mnie nie wymaga, jestem początkującym zawodnikiem w MTB i starty na dystansie Mini są dla mnie na ten moment optymalne. Poznałem już kilka nowych osób i coraz bardziej przekonuję się do MTB, nie wiem co trzymało mnie tyle lat przy szosie, obecnie to MTB ma większy potencjał organizacyjny w naszym kraju a ilość imprez tylko w województwie śląskim potwierdza ten fakt. Wyścigi szosowe stały się dla mnie zbyt niebezpieczne, za dużo tam cwaniactwa i chorych oczekiwań a także przypadku. Tutaj jak ktoś jest mocny i jeździ dobrze technicznie automatycznie jest wysoko, na szosie nie będąc w czołówce automatycznie zajmuje się miejsca w dolnej połowie stawki, w MTB różnice między poszczególnymi zawodnikami są dużo mniejsze i czasem w minucie znajduje się nawet 20 zawodników, nie ważne czy w czołówce, czy w połowie stawki. Na razie nie stać mnie na to by spróbować swoich sił na dystansie Hobby ale nie od razu Kraków zbudowano i z czasem powinno być lepiej.
Kiedy
usłyszałem o tym, że w tym roku będzie kolejna próba organizacji jazdy
indywidualnej na czas pod Górę Żar już wiedziałem, że nie może mnie na tej
imprezie zabraknąć. Ten sezon nie układał się dla mnie najlepiej więc właśnie
od tego startu miałem zacząć zasadniczy sezon startowy. Kilkanaście dni przed
startem okazało się, że organizacja jazdy na czas na Górę Żar jest niemożliwa
więc organizator przygotował wariant zastępczy – Milówka Challenge. Nie miało
to dla mnie zbytniego znaczenia bo trasa była ciekawa i trudna, niekoniecznie
przez nachylenie terenu. Po raz pierwszy w tym roku przyłożyłem się do BPS. Już
kilka dni przed startem nawadniałem się, przyjmowałem optymalne dawki witamin i
minerałów, postawiłem na większą ilość snu oraz więcej regeneracji.
Przygotowałem sprzęt który udało się przetestować, nie zapomniałem o niczym
ważnym co zdarzało się w przypadku poprzednich startów. Postawiłem także na niestandardowy
wariant dojazdu na start, ze względu na darmowe przejazdy KŚ dojechałem
pociągiem do Milówki. Miałem idealną ilość czasu na formalności w biurze i rozgrzewkę.
Zwykle startowałem na końcu stawki więc nowością dla mnie był start już jako 14
zawodnik na liście. Zaplanowałem 40 minutową rozgrzewkę więc już o 11:30
ruszyłem grzać nogę. Udało się wszystko zrobić według planu ale nie
przewidziałem dodatkowego buforu czasowego na dodatkowe, niezaplanowane czynności.
Tym samym po dojeździe na miejsce startu miałem niecałe 2 minuty do
rywalizacji.
Start nie wyszedł mi zupełnie, nie mogłem się wpiąć a
później złapać rytmu na kostce brukowej, straciłem kilka sekund a kolejne
zostawiłem na kostce musząc lawirować przed zawodnikami którzy start mieli
nawet za 30 minut i nie musiało ich być w okolicy startu. Po minucie walki z
trasą wjechałem na asfaltowy odcinek, moc była niezła ale nie byłem przekonany
czy utrzymam ten pułap do końca. Wydawało mi się jednak, że jadę słabo bo nie
byłem w stanie jechać nawet 20 km/h, oczywiście nie wpadłem na to, że czołowy
wiatr może zabierać szybkość i to w znacznym stopniu. Gdy zacząłem doganiać zawodniczki
startujące przede mną stwierdziłem, że tak źle nie jest. Trochę straciłem podczas
przejazdu pod ekspresówką oraz na szukaniu optymalnego przełożenia na kolejnym
trudniejszym fragmencie. Cisnąłem jednak z niezłą mocą więc motywacja była aby
utrzymać ten poziom. Niestety każde wypłaszczenie na trasie i mieszanie biegami
to starty czasu które wraz z dystansem od startu nabierały coraz większych
rozmiarów. Cały czas przesuwałem się do przodu, z równą częstotliwością
wyprzedzając kolejne osoby, dobra i efektywna jazda skończyła się w momencie
końca odcinka gdzie dawniej leżała kostka brukowa. Od tego momentu Waty nie
były już tak dobre a jazda strasznie szarpana, odliczałem już dystans do końca.
Gdzieś po 20 minutach już nie było takiej motywacji do mocnej jazdy jak na
początku, później pojawiły się jakieś samochody które zmusiły mnie do zmiany
toru i bardzo kontrolowanej jazdy. Przed wjazdem na płyty prowadzące do mety
popełniłem największy błąd na trasie, zamiast jechać sobie lewą stroną gdzie
nikt nie jechał zjechałem na prawą i szybko dojechałem do 2 zawodniczek i nie
bardzo miałem jak wyprzedzić więc spokojniej
niż byłem w stanie dojechałem do mety. Z czasu byłem umiarkowanie zadowolony,
ale już starta do Przemka Niemca nie była tak duża jak na Rurze na Kocierz więc
z całości czasówki byłem zadowolony. Dziwnie się czułem czekając na rozwój
wydarzeń już na mecie. Mocno wiało więc założyłem rękawki które momentami nie
wystarczały do komfortu termicznego. Widząc w jakim tempie inni dojeżdżają do
mety byłem pewny, że mój czas przejazdu jest słaby ale tak nie było. Długo
miałem najlepszy czas w kategorii M3 oraz utrzymywałem się w czołówce Open,
dopiero przejazd faworyta zawodów – Alexeya Kmetsa zmienił klasyfikację Open. Na
Kocierzu miałem czas gorszy od niego o prawie 4 minuty a tutaj niecałe 2 minutki. Gdy
wszyscy liczący się zawodnicy byli już na mecie mój czas zamykał 10 Open a w
kategorii pozwalał zajmować 4 miejsce. Taki wynik też znalazł się w wynikach
oficjalnych. Nie jest to powód do wstydu ale też niekontrolowanego zachwytu,
mam w sobie jeszcze spore rezerwy, wiem w którym miejscu jestem i pojechałem na
miarę obecnych możliwości.
Po długim postoju na mecie zjazd nie należał do
przyjemności, ciężko się było zagrzać, ale bezpiecznie zjechałem do Milówki
skąd do dobrej kiełbasie z grilla ruszyłem w spokojnym tempie do Bielska.
Spokojny wyjazd w towarzystwie na kawę na Kubalonce. Po raz
pierwszy doceniłem istnienie roweru elektrycznego, aby niejeżdżący na co dzień
osoby mogły ze mną jechać skorzystały z rowerów elektrycznych i mogliśmy jechać
nieco mocniejszym tempem. Czasu na to by jechać z domu do Wisły i spowrotem nie
miałem więc łatwiej było podjechać samochodem do Szczyrku gdzie znajduje się
wypożyczalnia rowerów elektrycznych. Tym razem nie skusiłem się na
przetestowanie tego wynalazku i w towarzystwie 3 rowerów elektrycznych ruszyłem
na Salmopol. Jechało się całkiem nieźle, noga podawała dużo lepiej niż dzień
wcześniej na treningu po którym byłem nieźle ujechany. Coś chyba drgnęło bo
zarówno szybko się zregenerowałem jak i mogłem korzystać z nieco lepszej nogi
co z kolei wpłynęło na dużo przyjemniejszą jazdę. Na zjeździe do Wisły przed szybszą jazdą powstrzymywały
mnie samochody których i w samej Wiśle było całkiem sporo. Stwierdziłem, że
jazda przez Zameczek może być dla mnie zbyt męcząca więc pojechaliśmy przez
rondo na Oazie i główną drogą na Kubalonkę. Była motywacja do tego by szybciej
wjechać na górę, nie miałem przewagi nad elektrykami więc z bananem na ustach
wjechałem jako ostatni z grupki na przełęcz. Dobra kawa i deser lodowy były
warte wysiłku, bardzo lubię takie wyjazdy bo są tą bardziej przyjemną odsłoną
kolarstwa. Posiadówka trochę się przeciągnęła więc zdecydowaliśmy się na zjazd
Zameczkiem, tutaj już miałem przewagę nad elektrykami więc na nowym asfalcie
przed Nową Osadą zwolniłem i wtedy grupa znowu się zjechała. Na deser czekał
nas jeszcze podjazd na Salmopol, zawsze lubię podjeżdżać tą drogą więc teraz w
spokojnym tempie była to czysta przyjemność. Na zjeździe zrobiło się już trochę
chłodno ale pora była późna więc można było się tego spodziewać. Towarzysze
zadowoleni z przejażdżki więc i ja nie widzę powodu aby czuć się inaczej. Przed
startowym weekendem taki wyjazd był idealnym rozwiązaniem.