Przed drugą czasówką miałem mało czasu. Postanowiłem jechać rowerem na start i to był dobry wybór bo na drogach był spory ruch a nawet wahadło na głównej szosie do Wadowic, rowerem szybko przejechałem a samochody stały minimum dwie zmiany świateł. Nie miałem sił ani ochoty na rozgrzewkę ale kręciłem do samego startu bez napinki. Ruszyłem mocno od początku ale po chwili już wiedziałem, że nic dobrego z tego nie będzie, miałem problem by utrzymać moc i prędkość. Męczyłem się strasznie, próbowałem przybrać pozycję aerodynamiczną ale przy moich problemach z kręgosłupem nie było to możliwe, starałem się nie patrzeć na licznik i przeć do przodu. Przed sobą widziałem tylko asfalt do momentu gdy pojawił się samochód z naprzeciwka, nie wiedziałem co zrobi i w porę zacząłem hamować, gdyby nie to mogłoby dojść do tragedii bo kierowca mając super widoczność i musząc mnie zauważyć, skręcił gwałtownie pod sklep a ja cudem utrzymałem się na szosie. Wiatr wiejący mocno w twarz sprawił, że nie rozwinąłem już takiej prędkości jak przed hamowaniem i po 5 kilometrach już miałem gorszy czas o 40 sekund jak w ubiegłym roku. Dałem z siebie wszystko na ostatnich 1500 metrach ale ponowne hamowanie na 400 metrów przed metą znowu zaburzyło moją równą i mocną jazdę więc zrezygnowany wjechałem na metę. Nie byłem zadowolony z wyniku chociaż zająłem 3 miejsce, z taką jazdą bez hamowania zwycięstwo było w zasięgu ale musiałem zadowolić się 3 miejscem które i tak jest dobre jak na ten sezon. Przegrałem przede wszystkim z chorobą która załatwiła mi końcówkę sezonu. Było już dobrze z formą ale znowu coś się musiało przytrafić.
Po dwóch dniach wolnych od roweru i bez większych zmian jeżeli chodzi o zdrowie postanowiłem wystartować w dwóch czasówkach. Pierwszą z nich była Rura na Kocierz, dosyć spontanicznie podjąłem decyzję o starcie i bez specjalnych przygotowań stawiłem się na starcie. Takie spontany najlepiej mi wychodzą i kolejny raz dostałem na to dowód. Przed startem miałem kilka dylematów, m.in.. jak ogarnąć logistycznie dwie czasówki dzielące od siebie kilkanaście kilometrów. Najprościej było jechać rowerem ale przy moim osłabieniu chorobowym stwierdziłem, że nie jest to zbyt dobry pomysł i najlepszym wyjściem był dojazd samochodem w miejsce skąd da się szybko dojechać do Porąbki, na Kocierz i ewentualnie na start drugiej czasówki w Gorzeniu Górnym. Takim miejscem okazał się parking na granicy Andrychowa i Sułkowic. Wyjechałem jednak dosyć późno z domu, później sporo czasu straciłem zanim wsiadłem na rower i na styk dojechałem do biura zawodów w Porąbce. Miałem ponad 2 godziny do startu więc pojechałem obejrzeć samochód, być może kupię taki sam model a była okazja sprawdzić jak się sprawuje więc ją wykorzystałem. Czas szybko zleciał i trzeba się było dobrze rozgrzać przed startem. Niestety potwornie się męczyłem i w pewnym momencie sobie odpuściłem. Start czasówki był kawałek drogi od centrum Porąbki i byłem tam 3 minuty przed swoim startem. Po raz kolejny miałem okazję startować z rampy i pierwszy raz w życiu skorzystałem z możliwości startu z wpiętymi już blokami, na pewno coś to dało bo od startu ruszyłem mocno nie czekając aż trafię blokiem w pedał. Po chwili stwierdziłem, że jadę zbyt mocno, po minucie miałem ponad 350 Wat średniej mocy, nie umiałem złapać rytmu i przez dłuższą chwilę strasznie szarpałem tempo, ogólnie męczyłem się w Wielkiej Puszczy, z planowanego ataku na przełęcz Targanicką nic nie wyszło i kręciłem około 5,5 W/kg a na ostatnich metrach nieco ponad 6 W/kg, słabo jak na taką ściankę. Dopiero wtedy zbliżyłem się do zawodnika który startował minutę przede mną, to była dla mnie dobra sytuacja po jadąc około 150 metrów za nim trzymałem jego tempo i tor jazdy na zjeździe który pokonałem bezpiecznie i szybko. Przed Kocierzem złapałem oddech i dołożyłem na samym początku wspinaczki aby szybko wyprzedzić Mirka i swoje jechałem przez cały podjazd, jak na warunki wjechałem dosyć szybko ale nie byłem zadowolony z tego sądząc, że czołówka pojechała Kocierz znacznie szybciej, na ostatniej prostce przed skrętem pod hotel odpuściłem ale doping spowodował, że przed hotelem znowu docisnąłem, brakło mnie na finisz i ostatnie metry już słabsze niż pierwsza połowa krótkiego podjazdu do mety. Na mecie nie byłem z siebie zadowolony ale sytuacja zmieniła się po sprawdzeniu wyników, w tym momencie miałem trzeci czas, gorszy od 2 ledwie o parę sekund. Nie spodziewałem się tego patrząc że na trasie generowałem ledwie 5 W/kg a oba podjazdy równo 5,2 W/kg. Później w wynikach pojawiły się 2 lepsze czasy, dwa pierwsze miejsca zajęły Jas-Kółki a do 3 OPEN brakło mi dokładnie 13 sekund i wtedy całe podium byłoby Jas-Kółkowe, w tym sezonie jednak brakuje mi do czołówki co widać praktycznie na każdych zawodach. W swojej kategorii M2 zająłem 2 miejsce i cieszę się, że żegnam się z tą kategorią stając na podium z ponad 20 osobowej stawce a nie jak zwykle w okolicznych zawodach zamykając stawkę mimo 4 – 6 miejsc. Na dekoracji być nie mogłem spiesząc się na drugą czasówkę.
Kolejny krótki wyjazd, tym razem szosowy. Nie miałem pomysłu na trasę i pojechałem dwukrotnie zaliczyć Przegibek. Ta trasa jest idealna w momencie gdy na drogach jest mały ruch i można jechać głównymi drogami. Mimo słońca było dosyć chłodno, jesień wkracza coraz śmielej i trzeba się do trudniejszych warunków przyzwyczaić. Mimo ciągłej walki z przeziębieniem noga kręciła całkiem dobrze, na Przegibku zanotowałem bardzo dobre czasy jak na względnie spokojną jazdę. Na zjazdach niestety musiałem ciągle hamować i nie zjechałem nawet dobrze technicznie o szybkości nie wspominając. Na powrocie miałem znowu szczęście do czerwonych świateł i musiałem się zatrzymywać na każdych. Do domu wróciłem jednak bez żadnych opóźnień na które za bardzo nie mogłem sobie pozwolić.
Czasu na rower nie znalazłem nawet w weekend i musiałem zadowolić się krótką jazdą na MTB. Zaplanowałem trasę z trzema podjazdami i zjazdami i chciałem skupić się na tych drugich więc podjazdy odpuściłem i jechałem wolno. Pierwszy z nich to odcinek który jechałem tylko w dół i nie byłem w stanie go podjechać w całości ale jakieś 80 % pokonałem jadąc więc nie było tak źle. Problemy zaczęły się później i trwały w zasadzie do końca. Na końcu drugiego podjazdu zaczęło uchodzić powietrze z przedniego koła a na początku zjazdu dobiłem tylne i tym sposobem miałem kapcie w obu kołach. Wymiana dętek i pompowanie zajęło sporo czasu, musiałem także nauczyć się odkręcać sztywne osie oraz ustawić pompkę na wentyl samochodowy bo takie dętki miałem w zapasie. Trwało to zbyt długo i zdecydowałem się nieco skrócić trasę, już nawet zapomniałem o defektach i gdy tylko poczułem się pewniej i zacząłem agresywniej jechać znowu dobiłem oba koła i sytuacja się powtórzyła. Ostatnie 1700 metrów do domu musiałem pokonać z buta nie mając już dobrych dętek. Mega pechowy dzień i zero przyjemności z jazdy, czasami tak bywa.
Po ostatniej jeździe nie widać było poprawy zdrowia ale nie było też wyraźnie gorzej i postanowiłem spróbować pozbyć się wirusa przez intensywny wysiłek rowerowy. Zdecydowałem się zaatakować jeden z podjazdów którego jeszcze nie jechałem na czas, coraz mniej takich odcinków ale Hrobacza Łąka znajdowała się na tej liście. Zanim dojechałem do Międzybrodzia musiałem zmierzyć się z Przegibkiem który był tym razem wymagającym przeciwnikiem. Zjazd z przełęczy również sobie podarowałem, męczyłem się z katarem i nie chciałem dokładać sobie trudności. Po zjeździe zatrzymałem się wyczyścić nos, później również czekały mnie dodatkowe i nie planowane atrakcje, m.in. kolejny odcinek z ruchem wahadłowym czy sznurek samochodów z przeciwka przed podjazdem pod Hrobaczą co oznaczało, że musiałem zwolnić praktycznie do zera, wykonać skręt prawie 180 stopni i dopiero zaczynać walkę z podjazdem, jechałem jednak równo i mocno do samego końca i ostatecznie licznik pokazał “KoMa” na jednym z segmentów, nie chciało mi się w to wierzyć ale wiedziałem, że poprawiłem najlepszy swój czas prawie o minutę na niespełna 2 kilometrowym odcinku. Powrót do domu to znowu walka z katarem, osłabieniem i ciągnącym się podjazdem na Przegibek. Zjechać też normalnie nie mogłem więc odpuściłem i już spokojnie dojechałem do domu. W domu sprawdziłem, że faktycznie osiągnąłem najlepszy czas na segmencie ale miałem go ledwie kilkadziesiąt godzin bo szybko został poprawiony mój czas. Noga cały czas jest niezła ale organizm znowu odmawia posłuszeństwa i chyba pora kończyć ten dziwny sezon i skupić się na odpoczynku którego bardzo brakuje w ostatnim czasie.
Wymagający trening w terenie. Mimo bardzo niepewnej aury pojechałem w teren, mając w głowie kilka wariantów tras. Pierwszy podjazd na trasie, pod Dębowiec poszedł mi całkiem sprawnie i później miałem podjąć decyzję gdzie jechać dalej. Zostałem przy najtrudniejszym wariancie a on zakładał przejazd przez Kozią Górkę, co oznaczało kłopoty. Nawigacja poprowadziła mnie najtrudniejszą z możliwych dróg gdzie już po kilkuset metrach nie dało się jechać, koła grzęzły w błocie a przełożenia brakowało i kapitulacja była jedynym wyjściem. Kilkaset metrów z buta to jeszcze nie tragedia dla początkującego w MTB rowerzysty. Niestety pierwszy błąd pociągnął za sobą kolejne, najpierw zapomniałem się wpiąć przed zjazdem następnie ruszyłem w dół ścieżką Bystry, brak wpiętej nogi dawał o sobie znać na każdym kroku i w zasadzie większość zjazdu to była totalna padaka w moim wykonaniu, dopiero w końcówce wyglądało to nieco lepiej. Po przejechaniu 10 kilometrów byłem już w Bystrej a od kolejnego podjazdu dzieliły mnie tylko 2 kilometry. Jadąc wolno nie czułem zimna i nie chciało mi się wierzyć, że jest ledwie 6 stopni na termometrze. Szybko dojechałem do końca asfaltu i ruszyłem w kierunku Klimczoka jeszcze przy niezłej widoczności. Im wyżej tym było gorzej, już po 5 minutach nie wiedziałem gdzie jadę, trzymałem się szerokiej drogi która z czasem przeszła w bardziej kamienistą której także się trzymałem i ostatecznie pojechałem inaczej niż zamierzałem. Dotarłem jednak na Klimczok pokonując dwa strome odcinki z buta i wtedy podjąłem decyzję o skróceniu trasy do minimum, było tak zimno, że zaczynałem tracić czucie w placach. Widoczność była zerowa więc musiałem sugerować się znakami kierunkowymi. Jak po sznurku dojechałem na Szyndzielnię i następnie w dół przez Dębowiec do Wapienicy, mimo asekuracyjnej jazdy zjechałem minutę szybciej niż ostatnim razem, to jednak wciąż daleko od poziomu jaki pozwala na starty w maratonach i walkę o pozycje w górnej połowie stawki. Mimo tego, że warunki pogodowe po zjeździe z gór były o niebo lepsze nie zdecydowałem się na dalszą jazdę. Po powrocie do domu spędziłem pod kocem wiele czasu zanim doszedłem do siebie.
Spokojny wyjazd w celu przetestowania nowych butów rowerowych. Nie mogłem przyzwyczaić się do innego sposobu wpinania buta i długo próbowałem w domu na sucho aż w końcu się udało załapać o co w tym chodzi. Celem tego wyjazdu również było zbieranie kasztanów a najwięcej jest ich w Grodźcu więc tam się udałem. Po porannej jeździe czułem nieco zmęczenie ale szybko minęło. Gdy już nazbierałem odpowiednią ilość kasztanów wróciłem do domu. Po drodze walczyłem z lewym butem i ciągle nie umiałem go wpiąć tak jak trzeba. Muszę nad tym popracować.
Korzystając z dobrej nogi która ostatnio mi towarzyszy postanowiłem zaatakować terenowy podjazd z myślą o jak najlepszym czasie. Zazwyczaj nie idę na łatwiznę i tak też było tym razem. Wybrałem podjazd na Błatnią w wersji klasycznej - żółtym szlakiem z Jaworza. Zanim dojechałem do początku już zaliczyłem dwa podjazdy w celu rozgrzania nogi. Nie czułem się w pełni wypoczęty i nie był to mój najlepszy dzień, mimo to ruszyłem mocno od samego początku, podjazd jest naprawdę trudny, luźne kamienie robią robotę a nachylenie cały czas trzyma ponad 10 %. Znowu brakowało przełożenia ale jakoś przepchałem pierwsze trudności, później złapałem oddech przed kolejną ścianą. Znowu miałem problemy z utrzymaniem się na rowerze, tym razem brakło mi jakieś 50 metrów, prawie zaliczyłem glebę w tył ale w ostatniej chwili się wybroniłem ale musiałem podejść kawałek z buta. Później przez moment było lepiej, dojechałem do rozwidlenia szlaków i prawie połowę ścianki udało się wjechać, dopiero kamienie mnie wyjaśniły i musiałem znowu zejść z roweru, spacer tym razem był dłuższy ale nie było jak ruszyć na sporym nachyleniu. Mimo spaceru uzyskałem niezły czas który oczywiście da się w każdej chwili poprawić. Miałem jeszcze mało i trochę czasu więc ruszyłem w kierunku Brennej ale nie zjechałem do końca szlaku, na Błatnią wróciłem inną drogą z kolejnym spacerem po drodze, brakuje mi doświadczenia, przełożeń i nieco siły w rękach aby pokonywać większość podjazdów bez schodzenia z roweru,. Miałem ochotę i byłem bardzo bojowo nastawiony na zjazd i wybrałem bardzo łatwy technicznie szlak co okazało się dużym błędem. Gdy tylko zjechałem na właściwy szlak trafiłem na zwalone drzewo, jedno to jeszcze nie problem więc jakoś pokonałem tą przeszkodę, później jednak było gorzej, cały szlak na długości 50 metrów był zawalony ściętymi drzewami a leśnicy zamiast robić siedzieli, sporo czasu mi zajęło przedostanie się i przy okazji zdążyłem uszkodzić rower, gdzieś uderzyłem przerzutką i hak oczywiście się skrzywił, musiałem spasować i zamiast kolejnego podjazdu i zjazdu awaryjnie dojechałem do domu. Czeka mnie sporo pracy nad techniką bo brakuje mnie w każdym aspekcie, jak sobie przypomnę swoje początki na szosie to wyglądało to podobnie, wówczas sporo osób się ze mnie śmiało, z czasem jednak zrobiłem progres i osiągnąłem poziom o którym " hejterzy" mogą tylko pomarzyć. Czeka mnie kilka dni wolnych od MTB, rower jedzie na zerowy przegląd i przy okazji wyprostowany zostanie hak.
Po dwóch dniach odpoczynku wyjechałem na krótką przejażdżkę na rowerze MTB. Postanowiłem sprawdzić kilka dróg które na mapie wyglądały ciekawie, ale tylko na mapie. W rzeczywistości jedna z nich była zupełnie nieprzejezdna a druga zarośnięta, znalazłem za to inną którą całkiem przyjemnie się jechało. Mimo, że nie czułem się najlepiej jechało się całkiem nieźle.