Po dwóch dniach w terenie wybrałem się na szosowy trening. Ostatnio bardzo lubię spokojne jazdy po górach więc w końcu postanowiłem sprawdzić Dolinę Zimnika, o asfaltowej drodze pod Skrzyczne wiem już dobrych kilka lat ale dotychczas nie było okazji aby sprawdzić ten odcinek. Spokojnym tempem dojechałem z Bielska do Lipowej i rozpocząłem długi leśny odcinek wijący się wśród drzew i stopniowo wznoszący do góry aż na wysokość 850 m.n.p.m. . Okazało się, że podjazd od szlabanu ma ponad 6 kilometrów których przejechanie zajęło mi 20 minut. Zjazd był równie przyjemny jak podjazd i przy okazji zatrzymałem się na kawę w hotelu Zimnik. Przy okazji znowu odpisałem na kilka e-maili po czym ruszyłem w dalszą drogę. Zaliczyłem jeszcze po drodze Ostre i Huciska czyli dwa niezbyt wymagające podjazdy. Nogi po Road Trophy już doszły do siebie więc można myśleć o kolejnych startach w zawodach.
Ostatni etap tegorocznego Road Trophy to nic nie wnosząca do rywalizacji czasówka. Trasa odpowiadała mi bardzo ale wiedziałem, że topowego wyniku nie zrobię. Rozgrzewka była po raz kolejny długa, konkretna i efektywna więc z czystym sumieniem stanąłem na starcie. Od początku mocne tempo i klapki na oczach. Po około 5 minutach wysiłku złapałem delikatną zadyszkę ale kilka sekund spokojniejszej jazdy pozwoliło na kolejny oddech i utrzymywałem założoną moc. Kolejny delikatny kryzys miałem na około 4,5 kilometra, dopiero jak zobaczyłem zawodnika z przodu dostałem skrzydeł. Ostatni podjazd to już jazda na maksa, skok mocy znormalizowanej z 325 na 342 W na ostatnim kilometrze był tego idealnym potwierdzeniem. Kolarza który zagiął się na ostatnich metrach nie dogoniłem, ale wcześniej odrobiłem do niego prawie 2 minuty więc nie miało to znaczenia, na finiszach nigdy nie byłem mocny a wręcz jest to moja bardzo słaba strona więc nie ma powodu do wstydu. Ostatecznie dojechałem jako 9 zawodnik open i 6 w kategorii B. Utrzymanie 10 miejsca open w Road Trophy to była formalność. Przed zawodami taką dyspozycję i rozwój sytuacji brałbym w ciemno, noga podawała cały czas całkiem nieźle, popełniłem kilka błędów ale nie wpłynęły one na końcowy ranking, inni tym razem mieli pecha który mnie choć raz ominął. Przerwa od wyścigów szosowych wyszła mi na dobre bo od razu wykręciłem życiowy wynik. Forma na wyścigu dopisała i niezależnie od tego jak będzie w kolejnych startach już ten sezon uważam za bardzo udany a wręcz życiowy. Mimo trzech wymagających dni wyścigowych wciąż w nogach została moc wystarczająca na jeszcze jeden etap a ledwie kilka tygodni wcześniej miałem problem aby zrobić jeden dobry trening a o dwóch pod rząd mogłem tylko marzyć.
Drugi dzień rywalizacji w etapowym wyścigu Road Trophy. Warunki do jazdy nieco lepsze niż pierwszego dnia i godzina startu inna. Tym razem miałem czas na dokładną i długą rozgrzewkę po ktorej ustawiłem się na starcie, ponownie z tyłu. Lepiej czułem się w peletonie więc szybko przesunąłem się do przodu, mimo tego że inni też chcieli jechać z przodu utrzymywałem swoją pozycję. Pierwszy podjazd wystarczył aby podzielić grupę, trzymałem się blisko przodu i jako jeden z osttanich załapałem się do czołowej grupki w której jechało maksymalnie kilkanaście osób. Pierwszy zjazd to znowu walka o przetrwanie w grupie, niestety się nie udało i miałem kilkanaście sekund straty do najlepszych. Goniłem całą Kamesznicę aby na początku podjazdu pod Koczy Zamek znaleźć się w grupce. Utrzymałem się prawie cały podjazd, grupka się trochę rozciąhnęła i byłem bliżej jej końca. Miałem przynajmniej motywację aby dawać z siebie wszystko na zjeździe, tam wydarzylo się kilka rzeczy które spowodowały, że ostatecznie odpadłem od grupy, a to kolarze bez numerów probowali dołączyć do grupy, to ktoś złapał gumę. Tym razem nieco większej straty nie byłem w stanie już nadrobić, jechałem swoje przez Kamesznicę ale musiałem zacząć umiejętnie gospodarować siłami i lepiej było mocniej jechać podjazd i mniej stracić niż dawać z siebie wszystko na płaskim i zyskać kilka sekund. W Kamesznicy już na podjeździe pod Koczy Zamek dogoniłem 3 osoby ktore nie wytrzymaly tempa czołówki co dodało mi skrzydeł na podjeździe. Znowu dałem z siebie wszystko i już dublowałem najsłabszych jadących dopiero 1 podjazd. Miałem motywację bo osoby które minęły miały nieznaczną przewagę po 1 etapie i mogłem wskoczyć do Top 10 open. Ostatni dlugi zjazd do Milówki już nie wyglądał tak dobrze jak pierwsze, na płaskim również brakowało mi tempa, do tego stopnia, że prawie dogoniła mnie grupa z tyłu. Na podjeździe dałem z siebie maksimum, w nogach nie było więcej mocy aby spróbować jakiegoś mocniejszego zrywu. Wjechałem w dobrym tempie na szczyt gdzie pojawił się niechciany towarzysz - skurcz. Przyjąłem magnez i dopiero po kilku minutach mogłem sobie pozwoli na mocniejsze tempo. Motywacja jednak siadła, uświadomiłem sobie, że jadę bez wody a do mety jeszcze zbyt daleko. Na płaskim nie byłem w stanie jechać mocno i dopiero w Soli dołożyłem mocy. Miałem szczęście, że dopiero po moim przejeździe przez tory rogatki zaczęły opadać sygnalizując przyjazd pociągu. Ostatni podjazd był już na dużym zmęczeniu, walczyłem dzielnie o każdą sekundę ale bez wody mocy w nogach już nie było. Tempo jednak było na tyle dobre i skuteczne, że nie odcięło mi nawet na moment prądu. Ostatecznie ponownie sklasyfikowany zostałem na 12 miejscu open i tym razem 7 w kategorii B. Pozwoliło to awansować na 10 miejsce open z bezpieczną przewagą nad kolejnymi. Po zawodach zasłużony rozjazd i powrót do domu zbierać siły na ostatni etap.
Pierwszy etap Road Trophy był dla mnie powrotem do ścigania na szosie. W ostatnich miesiącach walczyłem z bólem kolan i na dłuższych dystansach miewałem problemy z intensywniejszą jazdą więc podarowałem sobie szosowe ściganie. Udało się wygrać nierówną walkę o zdrowie i złapać formę pozwalającą na start w dłuższym wyścigu więc nic nie stało na przeszkodzie aby pojawić się w Rajczy na wyścigu do którego mam sentyment a z tych od których zaczynałem jeżdżenie jest to ostatni mający swoją kontynuację. W Rajczy pojawiłem się stosunkowo późno ale miałem jeszcze czas na formalności w biurze i krótką rozgrzewkę. Na starcie ustawiłem się tradycyjnie z tyłu bo nie wiedziałem jak będę się czuł w peletonie a lepiej wyprzedzać innych niż być wyprzedzanym. Po starcie honorowym z przodu byli zawodnicy którzy z reguł zajmują czołowe miejsca patrząc od dołu tabeli. Byłem w stanie zyskać kilka pozycji przed podjazdem pod Kotelnicę. Tam tradycyjnie tempo było mocne ale nie kosmiczne, mnie zaczynało brakować więc na szczycie miałem stratę do czołówki. Jechałem gdzieś z tylu drugiej grupki, wiedziałem, że mokre dróżki wymagając ostrożnej jazdy o czym przekonało się kilku zawodników testując twardość trawy na przydrożnej łące. Upadki innych trochę wybiły mnie z rytmu ale musiałem walczyć dalej. Na zjeździe znowu kilka sekund w plecy ale bliskość grupy była ogromną dla mnie motywacją. Ogień na podjeździe wzdłuż S1 spowodował, że dojechałem do grupy pościgowej. Kolejny podjazd był bardzo blisko, nie byłem w stanie złapać oddechu więc kilka sekund starty na ściance okazało się kluczowe dla dalszych losów wyścigu. Grupa skutecznie odjechała, próbowałem gonić ją na zjeździe w Lalikach, płaskim w Kiczorze czy podjeździe pod Kotelnicę, bezskutecznie. Jechałem jednak swoje nie dając się doścignąć grupce z tyłu gdzie jechało kilku niewygodnych dla mnie zawodników ktorzy najczęściej żerują na mojej pracy a później zostawiają i podniecają się tym, że są lepsi. Jechałem swoje, po drodze wydarzyło się kilka przychylnych mi sytuacji, najpierw gumę złapał jeden z faworytów wyścigu, następnie kolejny mocny zawodnik odpuścił jazdę w czołówce i dalej jadąc swoje utrzymywałem się między czołówką a goniącą mnie grupą. Utrzymałem tempo przez ponad 2 rundy samotnej jazdy i jeszcze byłem w stanie wyprzedzić jedną osobę na finałowym podjeździe, wtedy też zacząłem dublować najsłabszych co też dodało mi sił. Nie dałem z siebie wszystkiego na finiszu, nie miało to sensu w perspektywie jeszcze 2 dni ścigania. Okazało się, że pojechałem dobry wyścig, jeden z lepszych w niemal 15 letniej historii moich startów w amatorskich zawodach rowerowych kończąc etap na wysokim 12 miejscu open i 5 w kategorii B. Zostawiłem za sobą 10 konkurentów w grupie wiekowej co mogę uznać za bardzo dobry wynik bo zwykle szorowałem ogony kategorii wiekowej. Po zawodach krótki rozjazd i regeenracja sił przed kolejnym etapem.
Ostatnia jazda przed pierwszym od 3 miesiecy wyścigiem szosowym. Rower po serwisie działa jak należy a niewiadomą pozostawała wyłącznie dyspozycja organizmu. W tym celu postanowiłem nieco przepalić nogę, wybrałem się na wzgórze Trzy Lipki gdzie znajduje się punkt odpoczynkowy, przez 30 lat życia wiele razy przejeżdżałem przez to wzgórze ale nigdy nie byłem w jego centralnym punkcie. Po drodze na 2 podjazdach przepaliłem nieco nogę. Generowana moc była całkiem niezła więc byłem spokojny o swoją dyspozycję podczas zawodów. Wracajac do domu po raz trzeci przepaliłem nogę i już spokojnie wróciłem do domu. Ostatnia część sezonu się zaczyna i chcialbym chociaż nawiązać do tego co prezentowałem dotychczas w tym roku. Pierwszy z brzegu czynnik ktory wskazuje, że może się to udać to noga która jest silniejsza i lepiej podaje niż przez większą część sezonu.
Kontynuując spokojne jazdy wybrałem się na kawę do Międzybrodzia. Noga kręciła od początku bardzo dobrze więc nawet podjazd na Przegibek okazał się dla mnie zmarszczką, spokojnie wjechałem w założonym tempie, z odpowiednią kadencją, mocą i tętnem. Zjazd spokojniejszy ale bezpieczny bo momentami zachowanie kierowców było bardzo nieodpowiednie i przeżywałem chwile grozy. Kawa i cisato smakowały jak zwykle bardzo dobrze i żałowałem, że ta chwila odpoczynku trwa tak krótko. Powrót również był ciekawy, na podjeździe znowu nierówna walka z rowerzystami na elektrykach którzy na finiszu zrobili ze mnie miazgę i jeszcze czuli z tego powodu nieukrywaną satysfakcę. Z reguły takich ludzi nie traktuję poważnie więc olałem zupełnie ich zachowanie i nawet ich słaba technicznie jazda w dół nie robiła na mnie wrażenia. Ruch w Bielsku był straszny więc nawet nie wiem kiedy przeoczyłem zjazd w ulicę Jeździecką, później wrócilem na prawidłową ścieżkę i powoli miałem dość tej jazdy ale przemęczyłem jeszcze ostatnie 10 kilometrów i byłem w domu. Po jeździe miałem miesznae uczucia, jeżdżę po to aby mieć z tego przyjemność a coraz więcej osób i ich zachowań skutecznie mi tą przyjemność odbiera. Takie jeżdżenie mija się dla mnie z celem.
Dzień po Równicy wystartowałem w kolejnej czasówce, tym razem w Czechach - 3xtop. cz Lysa Hora. Zafundowałem sobie dłuższą rozgrzewkę która zwykle bardzo mi służy ale przed startem było mi zimno. Warunki do jazdy były dobre poza temperaturą która wymuszała założenie kurtki przed rozgrzewką. Przed startem miałem prawie 2 godziny więc najpierw coś zjadłem a później dopiero zacząłem kręcić. Z rozgrzewki byłem średnio zadowolony ale to jeszcze nic nie oznaczało w kontekście dyspozycji na czasówce. Po starcie ruszyłem mocno, chyba delikatnie za mocno ale po chwili dobrałem optymalne przełożenie i zacząłem kręcić swoje. Na pierwszych 2 kilometrach byłem w stanie urwać kilka sekund z czasu sprzed 2 lat. Przed zjazdem przekombinowałem z przełożeniami i łańcuch nie chciał wskoczyć na dużą tarczę z przodu, próbowałem skorygować ustawienie i o raz za dużo ruszyłem dźwignią klamkomanetki i łańcuch spadł. Zamiast zatrzymać się od razu na zjeździe, jechałem bez kręcenia w dół, w tym czasie 2 osoby które wcześniej wyprzedziłem mnie minęły. Byłoby zbyt łatwo jakby łańcuch od razu udało się założyć i męczyłem się kolejne kilkanaście sekund. Zanim ruszyłem to blisko była 3 osoba którą wcześniej minąłem. Ruszyłem znowu mocno i ostatnie 20 minut podjazdu to już jazda ze średnią mocą 5 W/kg. Na tym odcinku z ponad 40 sekund starty do czasu sprzed 2 lat udało się zejść do 5 więc pojechałem bardzo dobrze ostatnie, najtrudniejsze 5 kilometrów podjazdu. Na finiszu nie miałem już z czego dołożyć ale o żadnym kryzysie na trasie nie można mówić. Problemy z łańcuchem okazały się kluczowe dla losów czasówki bo prawdopodobnie przez to nie stanąłem na podium. Czas wystarczył jednak na 7 miejsce open i 4 w kategorii wiekowej. W tym roku jestem chyba skazany na 4 miejsce i chyba jedyna opcja aby się wspiąć wyżej jest trening i podniesienie poziomu sportowego. Jestem jednak na dobrym poziomie. Noga podaje bardzo dobrze i mogę wrzeszcie powiedzieć, że jestem w formie. Bardzo lubię rywalizować w Czechach bo zwykle spisuję się w tych zawodach bardzo dobrze i jestem zadowolony, że podtrzymałem ten trend. Ten sezon jednak jest dla mnie bardzo dobry i kolejne starty w zawodach tylko mnie w tym utwierdzają.
Jeden z moich ulubionych typów treningów w tym roku - długi tlen na górskiej trasie. Po raz kolejny postanowiłem odwiedzić okolice Istebnej z założeniem zaliczenia minimum trzech podjazdów i utrzymywaniem stalej kadencji. Na początek jednak musiałem przejechać przez Bielsko co zwykle jest dla mnie utrapieniem, z powodu duzej ilości samochodów i miejsc gdzie trzeba zazwyczaj się zatrzymać. Nie starciłem jednak w mieście tyle czasu ile zazwyczaj ale po wyjeździe z Bielska wciąż musiałem zwalniać na kolejnych skrzyżowanaich. Szczyrk o tej porze dnia był prawie pusty więc niemal ciagiem go przejechałem, przed Salmopolem złapał mnie lekki kryzys ale jak szybko się pojawił tak szybko go nie było. Podjazd pokonałem w podobnym tempie jak zazwyczaj ale jechało się całkiem nieźle więc odczucia były abrdzo dobre, zjazd początkowo niezły technicznie i szybki ale później kilka miejsc gdzie sporo czasu straciłem i odpuściłem końcówkę. Po raz pierwszy miałem okazję przejechać się Doliną Czarnej Wisełki do miejsca gdzie kończy się asfalt, w końcówce czekało na mnie kilka ścian z nachyleniem ponad 10 % ale przełożenie 36x34 daje radę i w takich warunkach. Nie odmówiłem sobie przyjemności zjazdu do Istebnej przez Stecówkę i po raz kolejny zaliczyłem podjazd na Kubalonkę, tym razem przez Mikszówkę. Noga cały czas podawała ale postanowiłem zatrzymać sie na Kubalonce na szarlotkę. Jadłem ją już w kilku miejscach i ta poza tym, że była najdroższa ze wszystkich niczym specjalnym mnie nie urzekła. Siedząc sobie przy kawie wpadłem na pomysł aby wrócić do domu przez Salmopol. Oczywiście aby "skrócić" sobie drogę wybrałem dziurawy wariant przez Zameczek. Modliłem się tylko aby nie złapać gumy i to się udało. Podjazd na Salmopol już w wyższej temperaturze i na zmęczeniu wchodził znacznie gorzej niż poprzednie. Utrzymalem jednak moc i kadencję z poprzednich ale tętno skoczyło do 160. Zjazd wśrod samochodów nie mógł być dobry i cały Szczyrk musiałem liczyć się ze sporym ruchem. Dalej nie było lepiej więc nie wiem co w końcówce bardziej mnie zmeczyło, upał, dystans w nogach czy samochody. Do domu wróciłem jednak z poczuciem zaliczenia kolejnego dobrego treningu w pięknych okolicznościach przyrody. Po takim wysiłku z czystym sumieniem mogłem oddać się pracy.