Wpisy archiwalne w kategorii
100-200
Dystans całkowity: | 61642.00 km (w terenie 254.50 km; 0.41%) |
Czas w ruchu: | 2248:27 |
Średnia prędkość: | 27.20 km/h |
Maksymalna prędkość: | 90.00 km/h |
Suma podjazdów: | 708144 m |
Maks. tętno maksymalne: | 205 (179 %) |
Maks. tętno średnie: | 198 (101 %) |
Suma kalorii: | 1315794 kcal |
Liczba aktywności: | 498 |
Średnio na aktywność: | 123.78 km i 4h 32m |
Więcej statystyk |
Trening 25
Niedziela, 22 marca 2020 Kategoria 100-200, Samotnie, Szosa, Zima, Zima 2020
Km: | 107.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:45 | km/h: | 28.53 |
Pr. maks.: | 53.00 | Temperatura: | 0.0°C | HRmax: | 162162 ( 83%) | HRavg | 137( 70%) |
Kalorie: | 1382kcal | Podjazdy: | 1000m | Sprzęt: Agree GTC SL | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zapowiadał się pogodny ale chłodny dzień. Miałem dosyć dużo czasu na trening i dlatego nie śpieszyłem się z wyjazdem. Mogłem na spokojnie wszystko przygotować, o 8 już byłem gotowy ale przeciągnąłem wyjazd o 20 minut gdy temperatura przekroczyła 0 stopni. Zabrałem lepszy rower ale znowu musiałem skorzystać z zimowych ciuchów w których nie jeździ mi się najlepiej. Gdy już wyjechałem to czułem, że noga nie jest najlepsza ale liczyłem na to, że się rozkręci po drodze. Przejazd przez opustoszałe ale i trochę rozkopane Bielsko nie był ta szybki i przyjemny głównie ze względu na odczuwalny lodowaty wiatr wiejący w twarz. Za rondem w Komorowicach ruszyłem mocniej i trochę przepaliłem nogę. Później czułem, że z rowerem jest coś nie tak ale nie potrafiłem zlokalizować problemu. Po kolejnym podjeździe gdy wjechałem już na łatwiejszy fragment drogi to zauważyłem, że sztyca mi wyraźnie opadła. Na końcu lekkiego podjazdu zatrzymałem się i problemem było poluzowane mocowanie, na szczęście pamiętałem na jakiej wysokości powinna znajdować się sztyca i szybko usunąłem usterkę. Krótka przerwa nie była bez wpływu na dyspozycje, musiałem na nowo się rozkręcić i pagórkowaty odcinek w kozach to była lekka męczarnia. Po przejeździe przez Kety zaczął się bardziej wymagający odcinek na którym chciałem kilka razy przepalić nogi. Już pierwszy podjazd w kierunku Witkowic pokonałem mocniejszym tempem. Później musiałem się zatrzymać na moment bo znów miałem problem z wyciągnięciem jedzenia z kieszeni. Przy okazji zdążyłem powciskać coś na liczniku, za bardzo przyzwyczaiłem się do dotykowego ekranu i duża liczba przycisków na razie stanowi dla mnie problem. Zatrzymałem przez przypadek trening i musiałem zacząć nowy. Po tym postoju noga się rozkręciła, temperatura poszła do góry i jechało się wyraźnie lepiej. Każdy podjazd na trasie pokonywałem mocniejszym tempem, wszystkie podjazdy były dosyć krótkie, najwyżej 3 - 4 minutowe i nie zdążyłem się na nich zmęczyć. Nic nie zapowiadało pogorszenia pogody jakie nadciągało. Po 50 kilometrach walki z wiatrem skręciłem na zachód i wiatr miał pomagać aż do samego domu. Wiele dróg jakimi jechałem było dla mnie nowych, niektóre miały złą nawierzchnie ale to przy niemal zerowym ruchu zupełnie mi nie przeszkadzało. Czerpałem przyjemność z jazdy, kolejne kilometry przez opustoszałe wioski szybko mijały. W pewnym momencie miałem lekki dylemat którą drogą jechać. Ostatecznie wybrałem tą którą już znam i dojechałem do Osieka. Nie chciałem wjeżdżać na drogę Kety – Oświęcim i skierowałem się na Malec a następnie Bielany. Przed Jaszowicami zatrzymałem się by sprawdzić zapasy jedzenia i gdy ruszałem dalej to z nieba zaczynały lecieć pojedyncze płatki śniegu. Z Każdą chwilą padało coraz mocniej ale prawdziwy armagedon zaczął się przed Kaniowem. Zrobiło się szaro, widoczność znacznie pogorszyła się i padało naprawdę mocno. Zdecydowałem się na krótki postój, zjadłem podwójną dawkę węglowodanów i ruszyłem mocnym tempem w kierunku domu. Skróciłem maksymalnie trasę ale za wiele to nie dało, jazda w tych warunkach była bardzo niebezpieczna, momentami drogi były śliskie. Drugą stroną medalu był fakt, że wreszcie przetestowałem ciuchy w warunkach zimowych i zdały egzamin. Mimo prawie godziny jazdy w śnieżycy ubranie nie przemokło i jedynie rękawiczki nie wytrzymały tych warunków. Dosyć dobrze zniosłem te warunki i organizm nie złapał żadnego kryzysu. Trening oczywiście skróciłem ale zaledwie o 15 minut ale znaczenia dla mnie to nie ma żadnego. Powoli mam dosyć tych ciągłych huśtawek pogody, chyba wolałbym cały czas jeździć przy 8-10 stopniach niż raz przy 18 a drugi przy 0 stopniach. Pierwszy raz od kilku lat miałem „przyjemność” jechać w takich warunkach i w dalszym ciągu nie lubię ani deszczu ani zimna a takie sytuacje pogodowe to dla mnie prawdziwy dramat i totalny brak komfortu psychicznego a także okazja do popełniania wielu błędów których w normalnych sytuacjach unikam. Zaliczyłem kolejną ciekawą trasę w dobrym tempie. Mam nadzieje, że w kolejnych tygodniach pogoda pozwoli już na swobodną jazdę po górach a sytuacja nie wymusi zawieszenia treningów na szosie.


Trening 24
Piątek, 20 marca 2020 Kategoria 100-200, Samotnie, Szosa
Km: | 103.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:04 | km/h: | 25.33 |
Pr. maks.: | 63.00 | Temperatura: | 9.0°C | HRmax: | 180180 ( 92%) | HRavg | 139( 71%) |
Kalorie: | 2748kcal | Podjazdy: | 2070m | Sprzęt: Agree GTC SL | Aktywność: Jazda na rowerze |
Długo czekałem na dzień w którym uda się wyskoczyć w góry. Cały tydzień ciężko było znaleźć czas na 4 godzinną jazdę i dopiero dzisiaj się udało. Przed jazdą ściągnąłem ślad na licznik aby sprawdzić czy nawigacja po śladzie działa, nie chciało m się tworzyć nowego wiec wgrałem taki który częściowo pokrywa się z trasą którą chciałem jechać. Miałem z głowie trzy trasy w dwóch różnych regionach i ostatecznie wybór padł na rundę z Równicą, Kubalonką i Salmopolem. Dosyć długo się zbierałem, musiałem ubrać cieplejsze ciuchy bo było chłodniej niż przez ostatnie dni a brak słońca dodatkowo zmniejszał temperaturę odczuwalną. Wyjechałem w sumie około 10 minut później niż zamierzałem ale nie musiałem się zbytnio spieszyć do domu. Nogi podobnie jak wczoraj były słabe, wciąż nie doszły do siebie po dużej dawce tlenowych treningów i liczyłem na to, że górska trasa z mocnymi akcentami pobudzi je do lepszej pracy. Celowo wybrałem drogę do Ustronia z dużą ilością podjazdów. Pierwsze hopki ciężko wchodziły w nogi. Dopiero podjazd wśród pól do Ustronia poszedł lepiej. Pierwszy poważniejszy sprawdzian to miał być Poniwiec ale ze względu na to, ze wszystkie restauracje, hotele są obecnie zamknięte bałem się, że droga nie będzie przejezdna i wybrałem alternatywny podjazd. Po raz ostatni jechałem go chyba dwa lata temu i dlatego niezbyt dobrze pamiętałem jak wygląda. Zacząłem spokojnie i gdy zrobiło się stromo to łańcuch szybko wylądował na największej koronce kasety. Jechałem bardzo oszczędnie i na najtrudniejszym fragmencie z nachyleniem ponad 10 % po prostu przepychałem korby. Dojechałem do końca asfaltowej drogi i nawrót, początek zjazdu po dziurawej, brudnej i nierównej nawierzchni nie był przyjemny ale druga cześć już zupełnie odmienna. Szybko zjechałem w dół gdzie skonsumowałem batona i ruszyłem w kierunku Równicy. Tego podjazdu już odpuścić nie mogłem, chciałem go wjechać równym i mocnym tempem i dlatego u podnóża zatrzymałem się na moment. Znikąd pojawił się siwy dym wiec ograniczyłem postój do minimum i gdy byłem gotowy ruszyłem w kierunku szczytu. Niezbyt się rozpędziłem i szybko zrzuciłem z blatu. Łańcuch stopniowo szedł w górę kasety, starałem się trzymać kadencji ponad 80 i do kostki brukowej nawet się to udawało. Na kostce kadencja spadła poniżej 80 ale były momenty, że była wyższa. Po 6 minutach byłem już na rozwidleniu dróg przy końcu kostki co jest dobrym jak na mnie czasem. Na dalszym fragmencie podjazdu trzymałem równe tempo, nawet na łukach nie odpuszczałem. Pilnowałem cały czas kadencji i dzięki temu drogi ubywało jakby szybciej. Na ostatnim kilometrze minimalnie podkręciłem tempo i po ponad 18 minutach walki z podjazdem byłem na szczycie. Nie jechało się dobrze i przyjemnie a nogi wciąż były zamulone, czas jak na końcówkę Marca i pierwsze zetkniecie z tej długości podjazdem jest nawet przy moich możliwościach bardzo dobry. Niestety musiałem od razu zawracać, służby porządkowe zastawiły dojazd do schroniska i wspinaczki na Skibówke. Chwile czasu straciłem na ubranie się na zjazd. Nie czułem się pewnie i dlatego zjazd był bardzo asekuracyjny i momentami słaby technicznie. Trochę zmarzłem bo nie było zbyt ciepło ale już po zjeździe zatrzymałem się by rozebrać jedną warstwę ciuchów. Kolejny podjazd jaki chciałem zaliczyć to Kubalonka. Kawałek drogi mnie jeszcze od niego dzielił wiec zdążyłem się namyślić i skręciłem wcześniej w prawo w kierunku Gahury. Jechałem znów spokojniej a gdy zrobiło się stromiej to znów próbowałem utrzymać równe tempo co udało się. Ostatnim razem szlaban był zamknięty a tym razem udało się dojechać do końca asfaltowej drogi . Zjazd znów wolny i asekuracyjny a po nim przedzieranie się przez rozkopaną Wisłę. Na szczęście za rondem już spokojniej i mogłem zacząć myśleć o podjeździe na Kubalonkę. Podjazd nie poszedł po mojej myśli, wjechałem równym tempem ale nogi pracowały jeszcze gorzej niż wcześniej, nie próbowałem nawet przyśpieszać bo raczej nic dobrego z tego by nie wynikło. Na szczycie nie zatrzymywałem się tylko skręciłem w lewo na Szarculę. Tam napotkałem na ekipy remontujące bardzo dziurawą i zanieczyszczoną nawierzchnie. Przed zjazdem zrobiłem kolejny postój na założenie dodatkowej warstwy. Zjazd z Zameczka wygląda fatalnie, dużo gorzej niż w ubiegłym roku ale to tylko namiastka tego co napotkałem kawałek dalej. Nad Wisłą jest już nowy most a za nim zwężenia, brak asfaltu i ekipy remontowe. Sporo czasu straciłem na wahadłach i wtedy wykorzystałem chwile czasu na włączenie nawigacji. Znajdowałem się poza kursem i dopiero gdy wjechałem na główną drogę w kierunku Malinki znalazło kurs. Przed właściwym podjazdem zatrzymałem się, znowu rozebrałem jedną warstwę i zdecydowałem również o pozbyciu się nogawek. To był strzał w 10 bo jechało się lżej. Podjazd zaczynałem w nienajlepszej kondycji ale później było lepiej. Złapałem dobry rytm, trzymałem stałą moc i kadencję. W drugiej połowie jeszcze podkręciłem tempo, miałem zamiar finiszować ale w ostatniej chwili rozmyśliłem się i dlatego ostatnie kilkaset metrów podjazdu pokonałem z niższą kadencją. Dla takiej nogi jak na podjeździe pod Salmopol warto było męczyć się wcześniej przez ponad 2 godziny. Na szczycie kontrola tożsamości związana z epidemią i wyłapywaniem osób które powinny przebywać na kwarantannie domowej. Mnie to na szczęście na razie nie dotyczy i spokojnie mogłem jechać dalej. Na zjeździe znowu nie poszalałem, dopiero gdy pojawiła się nowa nawierzchnia to pozwoliłem sobie na bardziej odważną jazdę. Na długim zjeździe pod wiatr do Szczyrku trochę zmarzłem. W mieście niewiele się zmieniło, sporo samochodów i pieszych, uciekałem stamtąd tak szybko jak mogłem. Na trasie do Bielska mijałem kilka radiowozów i musiałem się pilnować. W Bielsku wyłączyłem nawigację po śladzie i zafundowałem sobie jeszcze jeden mocniejszy podjazd a ostatnie kilka kilometrów pokonałem już na luzie. Gdy kończyłem jazdę to pojawiło się słońce i było kilka stopni cieplej niż rano. W sumie to mogę być zadowolony z dyspozycji, myślę, że po 2-3 takich treningach lub innych ukierunkowanych na podjazdy moja noga rozkręci się i będzie podawać przynajmniej tak jak na podjeździe pod Salmopol. Najważniejsze, że widać efekty wielomiesięcznej pracy jaką wykonałem po zakończeniu ubiegłego sezonu. Jutro odpoczynek dla nóg a w niedziele spokojniejsza jazda, jak nie będzie padać to na szosie, jak pogoda nie pozwoli to dwie godziny trenażera na zmiennej kadencji.


Informacje o zaliczonych podjazdach:



Informacje o zaliczonych podjazdach:

Trening 21
Niedziela, 15 marca 2020 Kategoria 100-200, Samotnie, Szosa, Zima, Zima 2020
Km: | 143.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:02 | km/h: | 28.41 |
Pr. maks.: | 65.00 | Temperatura: | 4.0°C | HRmax: | 157157 ( 80%) | HRavg | 130( 66%) |
Kalorie: | 1834kcal | Podjazdy: | 1450m | Sprzęt: Agree GTC SL | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zmuszony byłem zmienić pierwotne plany i zrezygnować z pierwszej w tym roku jazdy w grupie i wyszła kolejna ciekawa samotnie przejechana trasa. Zgodnie z prognozami pogody poranek był mroźny ale już po 7 temperatura zaczęła rosnąć wiec szykowałem się do jazdy. Wczoraj próbowałem reanimować miernik mocy ale niespecjalnie się to udało, pierwsza diagnoza jest taka, że jeden z czujników jest wadliwy i powoduje zakłócenia pomiaru, kupiłem już nowy, nie jest to duży koszt a nawet jeżeli nie będzie konieczna wymiana to może być w zapasie. Skonfigurowałem pomiar z jednym czujnikiem ale nie byłem w stanie go skalibrować aby podwajał moc z jednego czujnika wiec dane dotyczą tylko prawej nogi. Rzeczywista moc w przybliżeniu jest dwa razy większa. Po weekendzie zrobię dokładny przegląd miernika, zainstaluje na nowo oprogramowanie i może wtedy uda się go przywrócić do stanu w którym pokazuje poprawne wartości. Nie zapowiadało się na wysoką temperaturę wiec nie miałem problemu z ubiorem. Zabrałem odpowiedni zapas jedzenia i picia i nie planowałem żadnych postojów w celu dokupienia prowiant np. na stacji benzynowej. O 8 byłem gotowy do jazdy i chwile później wyjechałem. Na zewnątrz nie było tak przyjemnie jak to wyglądało przez okno. Niewątpliwą zaletą tej pory był zerowy ruch na drogach. Po kilku minutach jazdy temperatura spadła poniżej 0 i zrezygnowałem z jazdy przez Przegibek i skierowałem się na Żywiec. Gdy skręciłem na południe to pojawił się lodowaty wiatr którego nie było w prognozach. Jechało się nieźle, noga podawała wiec nie przejmowałem się zbytnio tym faktem. Były jednak inne złe efekty niskiej temperatury i wiatru, marzły mi dłonie i miałem problem z podstawowymi czynnościami takimi jak wyciąganie jedzenia z kieszonek. Pierwszą porcje węglowodanów wyciągnąłem bez problemu ale przy drugiej miałem już problemy i zdecydowałem się zatrzymać. Byłem akurat na drodze z szerokim poboczem i zerowym ruchem więc był to optymalny moment. Po chwili ruszyłem dalej i na rondzie doszło do nieprzyjemnej sytuacji. Samochód włączył migacz ale nie zjechał z ronda i w ostatniej chwili się zatrzymałem aby z nim się nie zderzyć. Wina nie była po mojej stronie ale na szczęście na strachu się skończyło i mogłem jechać dalej. Za rondem zaczął się wymagający podjazd, udało się złapać dobry rytm i wjechać równym tempem na szczyt. Po zjeździe wzdłuż jeziora miałem dylemat czy jechać pagórkowatym odcinkiem z dala od miejscowości czy wybrać odcinek prowadzący cały czas w górę do Ślemienia. Miałem mało czasu do namysłu i w ostatniej chwili odbiłem w prawo na Ślemień, trudno mi było uwierzyć ale znów jechałem pod wiatr. Dobrałem odpowiednie przełożenie i jechałem równym tempem przez opustoszałe miejscowości. Przy Kościołach bardzo mało samochodów, pieszych mogłem policzyć na placach jednej ręki a na całym ponad 10 kilometrowym odcinku minął mnie tylko jeden samochód. Za Ślemieniem skręciłem w prawo i zaczął się dosyć wymagający podjazd z nachyleniem przekraczającym 10 %. Postanowiłem go wjechać bardziej siłowo z kadencją 70-80 i byłem zaskoczony jak sprawnie wjechałem na szczyt. Później miałem moment zawahania czy skręcić w prawo czy jechać prosto. Jadąc prosto dojechałem do głównej drogi. Na niewielkim skrzyżowaniu maiłem kiepską widoczność, jakiś kierowca mając do dyspozycji cały parking stanął w takim miejscu, że nie wiedziałem czy nadjeżdża jakiś samochód z lewej strony czy nie. Zaryzykowałem i wjechałem na pustą drogę, czekał mnie długi zjazd do kolejnego ważniejszego skrzyżowania na trasie. Wiatr wiejący w twarz spowodował, że zjazd nie należał do przyjemnych. Pojawiło się też kilka samochodów ale nie było to problemem na szerokiej drodze. Do skrzyżowania było bliżej niż myślałem i po kilku kilometrach jazdy główną drogą znów zjechałem na mniej ważną drogę. Podjazd też był krótki i niezbyt trudny a później kolejny, ciągnący się zjazd z wiatrem wiejącym w twarz. W końcu dojechałem do głównej drogi Wadowice – Sucha Beskidzka. Nawet na tej drodze ruch był znikomy i krótki odcinek tej drogi jaki musiałem pokonać nie był uciążliwy. Skrzyżowanie na którym miałem skręcić w lewo w ostatniej chwili zauważyłem i wykonałem gwałtowny skręt, przed kolejnym skrzyżowaniem zrobiłem pierwszy dłuższy postój. Znalazł się czas na zdjęcia i analizę mapy, chciałem sprawdzić jedną z nieznanych dróg i miałem do wyboru drogę prowadzącą wzdłuż jeziora do głównej drogi na Wadowice lub któryś z łączników z drogą 52 Wadowice – Kraków. Miałem jeszcze trochę czasu na decyzje i ruszyłem na kolejny odcinek z wiatrem w twarz. Na płaskim odcinku wzdłuż jeziora wiatr hulał dosyć mocno ale złapałem dobry rytm i dzielnie z nim walczyłem. Po kilku kilometrach droga skręciła na wschód i zaczął się łagodny ale ciągnący się podjazd. Po wypłaszczeniu skręciłem w pierwszą z nieznanych dróg i przed oczami pojawiła się ściana do nieba. Nie było tak źle jak początkowo wyglądało, nachylenie nieznacznie przekroczyło 10 % a podjazd nie był zbyt długi. Później zjazd i kolejna hopka prowadząca już do Kalwarii. Nawet w takim miejscu były pustki, mało samochodów i ludzi, można było spokojnie przejechać. Na zjeździe przyjąłem kolejną dawkę energii i nie byłem w stanie skupić się na technice. Na głównym skrzyżowaniu znowu się wahałem czy jechać bocznymi drogami czy wskoczyć na główną do Wadowic. Impuls spowodował, że skręciłem w lewo na główną drogę. Od tego momentu jechałem z wiatrem aż do Bielska. Warto było męczyć się z wiatrem tyle kilometrów aby ostatnie 60 było z wiatrem. Szybko mijały kolejne kilometry, co jakiś czas mijałem lub wyprzedzały mnie pojedyncze samochody i dobrze, że nie włóczyłem się bocznymi drogami jak mogłem szybko dostać się do Wadowic. Tam zorientowałem się, że podręczny zapas jedzenia i picia się skończył i musiałem wyjąć z plecaka zapasy. Zatrzymałem się w bocznej uliczce i ruszając zauważyłem brak reakcji na zmianę przełożeń. Czyżby bateria już nie dawała rady lub któryś z przewodów nie łączył. Udało się ustawić optymalny bieg i dzięki temu nie przepychałem podjazdów z kadencją 60 ale na zjazdach musiałem puszczać korby. Nie mogłem w pełni wykorzystać wpływu wiatru i na pewno straciłem trochę czasu ale posuwałem się do przodu. Podjazdy były pewnym utrudnieniem bo nie lubię jeździć z niską kadencją ale musiałem zacisnąć zęby i jechać swoje. Za Kętami udało się zmienić ustawienie przerzutki i dzięki temu na bardziej odpowiadającej mi kadencji pokonałem najdłuższy podjazd na trasie do Kóz. Później udało się znów zmienić przełożenie ale była to ostatnia zmiana i na jednym biegu pokonałem już ostatnie kilkanaście kilometrów. Dopiero ostatni podjazd na trasie sprawił trudności, mocy pod nogą nie brakowało ale przełożenie było zdecydowanie za twarde. Pod domem brakowało 1 minuty do 5 godzin i zdecydowałem się dokręcić. Była to pierwsza długa jazda w tym roku bez żadnego kryzysu, z dobra nogą ale kolejnym problemem ze sprzętem. Brak danych z miernika mocy również można dopisać do minusów. Po tej jeździe i całym tygodniu zasłużyłem na kilka dni odpoczynku.

Trening 17
Niedziela, 8 marca 2020 Kategoria 100-200, Samotnie, Szosa, Zima, Zima 2020
Km: | 153.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:19 | km/h: | 28.78 |
Pr. maks.: | 57.00 | Temperatura: | 3.0°C | HRmax: | 157157 ( 80%) | HRavg | 137( 70%) |
Kalorie: | 2131kcal | Podjazdy: | 750m | Sprzęt: Triban 5 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kolejny trening bazowy zaliczony. Kilka razy przekładałem godzinę wyjazdu ze względu na huśtawkę pogodową. Ostatecznie wyjechałem o 9 z małą rezerwą czasową. W przeciwieństwie do zeszłego tygodnia temperatura miała być stała i nie miałem problemu z ubiorem. Zapakowałem taką samą ilość jedzenia i picia jak przy poprzedniej 5 godzinnej jeździe. Ze względu na bardzo mokre drogi i ogólnie niepewną aurę po raz kolejny wyjechałem na rowerze treningowym. Zmieniłem trochę początek trasy i zamiast przez dwa wiadukty i dłuższy odcinek ścieżki rowerowej pojechałem przez Jasienicę. Już po kilku kilometrach na drodze pojawiła się spora ilość oleju który towarzyszył mi aż do Strumienia gdzie drogi były już obeschnięte. Dużym plusem był fakt, ze prawie nie wiało i nie musiałem się martwić czy obrany kierunek był właściwy. Do Pszczyny dojechałem bez postojów, nie zapominając o regularnym jedzeniu i piciu. W Pszczynie chciałem jechać prosto na Bieruń ale nie chciało mi się zatrzymywać i szukać dróg na mapie w liczniku wiec błądziłem w bocznych uliczkach wokół Rynku. Gdy trafiałem na właściwą drogę i omyłkowo skręciłem w prawo a nie w lewo i Pszczynę opuściłem drogą 933 a nie jak chciałem 931. Dużego znaczenia to jednak nie miało, noga się rozkręciła i równym i dosyć szybkim tempem pokonywałem kolejne kilometry. Pierwszy raz zatrzymałem się po 2 godzinach jazdy na kilka minut. Gdy ruszyłem w dalszą drogę zaczęło padać ale po chwili już przestało i drogi były raz suce, raz mokre. Po przekroczeniu drogi Kraków – Gliwice znalazłem się na nieznanej mi drodze. Wiedziałem, gdzie mam jechać i trzymając się drogi 780 dojechałem do znanego mi ronda w Libiąży. Odcinek przez las do Babic mogę jechać z zamkniętymi oczami, znam go na pamięć. Mimo, że znajduje się daleko od Bielska to lubię nim jeździć i jechałem już tam 10 razy. Po wyjeździe z lasu skręciłem w prawo na obwodnicę. Gdy wyjechałem na otwarty teren zauważyłem, że mocniej wieje niż wcześniej. Jechałem jednak swoje i nie przejmowałem się tym, że będzie ciężko. Kawałek dalej zauważyłem samochód stojący na poboczu, zatrzymałem się. Kierowca zapomniał telefonu w domu a samochód odmówił mu posłuszeństwa. Użyczyłem mu swojego i dzięki temu miałem chwilę na odpoczynek. Zyskane siły pozwoliły w dobrym tempie dotrzeć do Zatora a dalej zaczęły się schody. Wiatr był coraz bardziej odczuwalny a dodatkowo teren był bardziej pagórkowaty niż wcześniej. Chciałem zaliczyć nowe drogi i dlatego zamiast w kierunku Polanki Wielkiej pojechałem prosto na Głębowice. Po chwili zauważyłem na poboczu kolarza z kapciem w kole. Okazało się, że ma szytki i nie wiedziałem czy będę w stanie mu pomóc. W podręcznym zestawie miałem uszczelniacz który wożę od zeszłego roku i użyczyłem go. Pompka nie była potrzebna i mogłem jechać dalej, trochę żałowałem, że wybrałem tą trasę, nierówne, wąskie i dziurawe drogi a także wiatr wiejący z dosyć dużą prędkością nie ułatwiały sprawy. Na znaną drogę wjechałem w Osieku i skierowałem się już najkrótszą trasą do Bielska. Most na Sole dalej zamknięty dla ruchu, nie chciało mi się sprawdzać czy da się przejechać i jechałem dalej na Bielany, znalazłem skrót na mapie i dzięki temu byłem szybciej w Województwie Śląskim. Ostatnia godzina już strasznie się dłużyła. Na około 30 minut przed domem wyłączyło prąd mimo regularnego jedzenia i picia. Na końcówce jadłem częściej ale to nie pomogło. Jakoś dowlekłam się do domu. Super trening zaliczony, mimo niepewnej pogody, dosyć wymagającej trasy i kryzysu na końcówce jestem zadowolony ze swojej jazdy. Do dobrego jeszcze brakuje ale jak na początek sezonu jest nieźle.




Trening 15
Czwartek, 5 marca 2020 Kategoria 100-200, Samotnie, Szosa, Zima, Zima 2020
Km: | 118.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:01 | km/h: | 29.38 |
Pr. maks.: | 54.00 | Temperatura: | 3.0°C | HRmax: | 157157 ( 80%) | HRavg | 137( 70%) |
Kalorie: | 1621kcal | Podjazdy: | 550m | Sprzęt: Triban 5 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Nocą chwycił niewielki mróz ale się wypogodziło i drogi obeschły. Ciężko było wstać rano z łóżka po krótkim śnie ale znalazłem w sobie dużo motywacji. Nie miałem za to motywacji aby przełożyć miernik mocy do drugiego roweru i pojechałem kolejny raz na treningowym. Szybko się zebrałem i o 7 byłem gotowy do jazdy. Niewielki mróz i powolny wzrost temperatury skłonił mnie do wyboru zimowych ciuchów. Zabrałem dużo jedzenia, w sumie ponad 200 gram węglowodanów i 1,5 litra picia, tym razem napoju izotonicznego. Ruszyłem z bardzo słabymi nogami, na początek musiałem się zmagać z utrudnieniami na drodze a później z marznącymi dłońmi. Dopóki temperatura utrzymywała się poniżej zera cierpiałem okrutnie. W drodze do Skoczowa musiałem się zatrzymać na każdym skrzyżowania z sygnalizacją świetlną. Liczyłem że na kolejnych uda się przejeżdżać bez zatrzymywania. W Skoczowie zdecydowałem się na wjazd na dwupasmówkę. Wtedy też zorientowałem się że jeszcze nic nie jadłem i szybko nadrobiłem zależności i wsunąłem ponad 30 gram węglowodanów. Szybko żałowałem że wybrałem tą drogę. Zanieczyszczone pobocze i dosyć duży ruch komunikacyjny dałoby się przeżyć ale zatrzymywanie się na każdym możliwym skrzyżowaniu z sygnalizacją świetlną skutecznie wybijało mnie z rytmu. Miałem w głowie ciekawą trasę i dlatego nie opuściłem tej drogi przy pierwszej okazji. W Żorach skręciłem o jedno skrzyżowanie za daleko i przez to musiałem jechać drogą z dużą ilością progów zwalniających, później zatrzymałem się na moment i wtedy pojawiły się kolejne utrudnienia. Myślałem że szybko uda się przejechać przez wiadukt i wydostać z Żor. Niestety wiadukt jest w remoncie i w okolicy ronda przy nim tworzą się gigantyczne korki.
Ciężko byłoby się przedostać a nawet dostać na rondo. Mój czas był mocno ograniczony i zdecydowałem się na zmianę trasy. Skierowałem się na Rybnik a później Knurów. Droga w większości prowadziła przez las ale była dosyć dziurawa więc nie nudziłem się. Po dojeździe do ronda odbiłem na wschód i wtedy zauważyłem że dosyć mocno wieje co zwiastowało ciekawy powrót. Dojeżdżając do Orzesza przypomniałem sobie tą drogę, nie jechałem nią kilka lat ale dobrze pamiętałem że za chwilę będę musiał skręcić ostro w prawo i tak też było. Czekało mnie kilka kilometrów z wiatrem wiejącym w twarz. To nie jedyna atrakcja, ominąłem remont i korki w Żorach a władowałem się w kolejne utrudnienia. Oczywiście na każdym zwężeniu musiałem się zatrzymać i straciłem trochę czasu. Kolejny postój w Woszycach przy dwupasmówce. Skontrolowałem przy okazji ilość jedzenia i picia, nie brakowało i postój w sklepie nie był konieczny. Nie byłem zdecydowany na konkretną trasę powrotną do domu. Do Suszca prowadzi tylko jedna, nierówna droga. Noga zaczynała się powoli rozkręcać i nie chciało mi się kluczyć bocznymi drogami i wybrałem najprostszą drogę do Pszczyny. Wiatr próbował utrudniać jazdę, w lesie nie był odczuwalny, później się zatrzymałem i do Pszczyny było już lekko z górki. Remont skrzyżowania dalej w toku i zdecydowałem się jechać objazdem. Miałem jeszcze czas i skierowałem się na Goczałkowice a następnie najprostszą drogą do domu. Mogą kręciła już fajnie, pogoda zrobiła się naprawdę przyjemna. Szkoda że nie miałem już czasu na dłuższą jazdę.
Ciężko byłoby się przedostać a nawet dostać na rondo. Mój czas był mocno ograniczony i zdecydowałem się na zmianę trasy. Skierowałem się na Rybnik a później Knurów. Droga w większości prowadziła przez las ale była dosyć dziurawa więc nie nudziłem się. Po dojeździe do ronda odbiłem na wschód i wtedy zauważyłem że dosyć mocno wieje co zwiastowało ciekawy powrót. Dojeżdżając do Orzesza przypomniałem sobie tą drogę, nie jechałem nią kilka lat ale dobrze pamiętałem że za chwilę będę musiał skręcić ostro w prawo i tak też było. Czekało mnie kilka kilometrów z wiatrem wiejącym w twarz. To nie jedyna atrakcja, ominąłem remont i korki w Żorach a władowałem się w kolejne utrudnienia. Oczywiście na każdym zwężeniu musiałem się zatrzymać i straciłem trochę czasu. Kolejny postój w Woszycach przy dwupasmówce. Skontrolowałem przy okazji ilość jedzenia i picia, nie brakowało i postój w sklepie nie był konieczny. Nie byłem zdecydowany na konkretną trasę powrotną do domu. Do Suszca prowadzi tylko jedna, nierówna droga. Noga zaczynała się powoli rozkręcać i nie chciało mi się kluczyć bocznymi drogami i wybrałem najprostszą drogę do Pszczyny. Wiatr próbował utrudniać jazdę, w lesie nie był odczuwalny, później się zatrzymałem i do Pszczyny było już lekko z górki. Remont skrzyżowania dalej w toku i zdecydowałem się jechać objazdem. Miałem jeszcze czas i skierowałem się na Goczałkowice a następnie najprostszą drogą do domu. Mogą kręciła już fajnie, pogoda zrobiła się naprawdę przyjemna. Szkoda że nie miałem już czasu na dłuższą jazdę.
Trening 13
Niedziela, 1 marca 2020 Kategoria 100-200, Samotnie, Szosa, Zima, Zima 2020
Km: | 149.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:07 | km/h: | 29.12 |
Pr. maks.: | 57.00 | Temperatura: | 6.0°C | HRmax: | 163163 ( 83%) | HRavg | 144( 73%) |
Kalorie: | 2271kcal | Podjazdy: | 750m | Sprzęt: Triban 5 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Najdłuższy trening w tym roku zaliczony. Rano gdy wstawałem to jeszcze padało, po chwili przestało ale drogi były koszmarnie mokre. Zdecydowałem, że jadę na aluminiowej treningówce która i tak jest do czyszczenia i nie będę brudził drugiego roweru dokładając sobie roboty na którą i tak ciężko będę mógł znaleźć czas. Przygotowałem dużo jedzenia i ponad 2 litry picia. Nie byłem głodny i zamiast zjeść tyle ile powinienem, zjadłem tylko połowę tego a dokładnie taki posiłek jak jadam w dni nie treningowe. Temperatura wynosiła około 5 stopni a odczuwalna jeszcze kilka stopni niższa. Wybrałem zestaw ciuchów na temperatury do 4 stopni i to był błąd. Wyjechałem około 7:30 i szybko wydostałem się z Bielska. Noga nawet nieźle podawała, pilnowałem czasu bo co 20 minut miałem przyjmować dawki węglowodanów. W każdej porcji było 10-20 g, w sumie miałem ze sobą ponad 350 gram węgli. Kluczowo się tego trzymałem, regularnie piłem i dzięki temu byłem spokojny o to, że żaden kryzys mnie nie złapie. Nic bardziej mylnego. Wiatr nie był zbyt odczuwalny, jadąc z bocznym lub lekko przeciwnym wiatrem cały czas trzymałem około 30 km/h przy 180 - 200 Watach. Mocniej zaczęło wiać dopiero w Czechach gdy zbliżałem się do przejścia granicznego w Chałupkach. Nie przeszkadzało mi to bo za chwile miałem zmienić kierunek. Przez klika minut jechałem z wiatrem wiejącym idealnie w plecy ale nie trwało to zbyt długo. Temperatura wzrosła i zrobiło mi się za ciepło, nie miałem za bardzo czego rozebrać i przyjemność z jazdy powoli zamieniała się w męczarnie. Ciągnący się podjazd wjechałem w niezłym tempie, na szczycie zorientowałem się, że biorę ostatni batonik i będę musiał się zatrzymać i wyciągnąć kolejne z plecaka. Pierwszy postój zrobiłem po 80 kilometrach. Wyciągnąłem kilka batonów oraz kanapkę. Szybko ją zjadłem i wróciłem do batonów i bananów. Zapas picia był idealny, nie powinno go braknąć i nie widziałem potrzeby zatrzymywania się. Coraz bardziej wilgotne ciuchy zaczynały przeszkadzać, nogi się gotowały, nie pracowały tak dobrze jak wcześniej. Nie zamierzałem jednak skracać treningu i trzymałem się wyłącznie wskazań mocy na liczniku. W Jastrzębiu popełniłem mały błąd nawigacyjny, zamiast skręcić w lewo a następnie w prawo na Libowiec odbiłem w prawo na Zebrzydowice. Minimalnie dłuższą i trudniejszą drogą dojechałem do Golasowic gdzie zrobiłem kolejny postój, tym razem na opróżnienie zbiornika. Przez kilka kilometrów jechałem z wiatrem w plecy. Na moment zatrzymały mnie światła na skrzyżowaniu z dwupasmówką a później już bez przeszkód do Łąki. Tam zaczęły o sobie dawać znać moje cztery litery, nie umiałem jechać na stojąco wiec zrobiłem krótki postój. Ostatnie 20 kilometrów to już jazda przez mękę. Na tym odcinku wyprzedziło mnie kilka osób i nie byłem w stanie nawet złapać ich koła. Ostatni postój zrobiłem w Międzyrzeczu gdy znowu podręczny zapas energii się skończył i musiałem sięgnąć po batona z plecaka. Jakoś dowlekłam się do podjazdu, przemęczyłem go i poczułem ulgę gdy dojechałem do domu. Z ciuchów można było wodę wykręcać, nawet kilka godzin na trenażerze nie było tak meczące jak trzy ostatnie godziny tego treningu. Mam nadzieje, że wiosna przyjdzie wkrótce i będzie można jeździć w lżejszych ciuchach. Wiosną czy latem takich błędów nie popełniam, zimą czy jesienią jest z tym gorzej bo wiatry czy duże różnice temperatur regulują odczucie zimna a ja nigdy za zimnem nie przepadałem. Po raz pierwszy na treningu przyjmowałem ponad 50 g węglowodanów na godzinę. Jest to wystarczająca ilość aby nie złapać energetycznej „bomby”. Duży wpływ na przebieg jazdy ma także fakt, że mam określoną ilość czasu i chcąc jeździć po kilka godzin muszę wyjeżdżać z domu o świcie gdy jest zimno a później robi się cieplej.




Trening 12
Sobota, 22 lutego 2020 Kategoria 100-200, Samotnie, Szosa, Zima, Zima 2020
Km: | 100.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:37 | km/h: | 27.65 |
Pr. maks.: | 57.00 | Temperatura: | 5.0°C | HRmax: | 158158 ( 81%) | HRavg | 140( 71%) |
Kalorie: | 1549kcal | Podjazdy: | 800m | Sprzęt: Triban 5 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Na starcie już komplikacje z powodu których wyjechałem dopiero po 10 i miałem niecałe 4 godziny na trening. Było to o tyle ważne, że z każdą godziną miało mocniej wiać co dla mnie ma kolosalne znaczenie. W dalszym ciągu korzystam z zimowych ciuchów rowerowych w których o komforcie jazdy nie może być mowy i jedyne co można powiedzieć o tym stroju to, że skutecznie chroni przed wiatrem i zimnem. Wyjazd z Bielska w kierunku Międzyrzecza już tradycyjnie utrudniony. Po raz kolejny skorzystałem ze ścieżki rowerowej, zaraz po wjeździe na nią z impetem wjechałem w kupkę rozbitego szkła, na całe szczęście nie złapałem w tym miejscu gumy. Dalsza jazda ścieżką już bezpieczna ale niezbyt szybka. Samochodów było umiarkowanie dużo i sprawnie przedostałem się przez dwa ronda. Pierwszy podjazd zweryfikował moje możliwości. Nogi dzisiaj nie tak dobre jakbym mógł się spodziewać ale nie zamierzałem się poddawać. Jazda z wiatrem zawsze jest przyjemna ale co dobre, kiedyś się kończy. Takim miejscem w którym musiałem nastawić się na walkę z żywiołem było rondo w Ligocie. Starałem się trzymać stałą moc, często zmieniałem biegi, nie potrafiłem utrzymać stałej kadencji. Jechało się coraz ciężej a powód szybko zlokalizowałem. Prędkość jazdy spadała wraz z ciśnieniem w tylnym kole. Byłem pewny, że to skutek wcześniejszej jazdy po szkle. Gdy zdjąłem oponę to stwierdziłem, że zakładając łataną dętkę trafiłem jak kulą w płot, łata puściła a opona była cała, założyłem nową dętkę. To był pierwszy ze starych błędów jakie znowu popełniłem. Wymiana w wietrznych warunkach i kilku stopniach na termometrze nie była niczym przyjemnym i ostatni raz musiałem bawić się w wymianę dętki w takich warunkach kilka lat temu. Straciłem sporo czasu ale nie zamierzałem zbytnio skracać trasy. Gdy już ruszyłem to nie mogłem się rozkręcić, mało piłem, dosyć regularnie jadłem, przez warunki wietrzne droga dłużyła się strasznie. Przez kilkanaście kilometrów walczyłem z bocznym lub czołowym wiatrem i dopiero po krótkim, przymusowym postoju w Kaczycach mogłem przez chwile poczuć wiatr wiejący w plecy. Wtedy również zmieniłem trasę, zamiast jechać na Karwinę i Cieszyn pojechałem przez Kaczyce w kierunku Pogwizdowa i Cieszyna. W dalszym ciągu starałem się jechać równo co w takich warunkach nie było łatwym zadaniem, w końcu dotarłem do Cieszyna gdzie musiałem się zatrzymać. Na moment wjechałem do Czech. Szybko zrezygnowałem z jazdy drogami na rzecz ścieżki rowerowej i właśnie ścieżką dostałem się znowu do Polski. Zbliżał się moment w którym wiatr miał już nie przeszkadzać. Czułem już zmęczenie w nogach i ostatnie kilka kilometrów na południe strasznie mi się dłużyło. W drodze do Bielska czekało na mnie kilka podjazdów. Ubite już nogi nie pozwalały na harce ale mimo to nie było najgorzej. Wiatr w znacznym stopniu wpłynął na prędkość jazdy w ostatniej części trasy. Momentami boczne podmuchy wybijały z rytmu ale na ogół podmuchy wiatru sprzyjały szybszej jeździe. Ostatecznie nie zmieściłem się w założonym czasie, myślałem, że uda się przejechać trasę poniżej 3,5 godziny, zabrakło 7 minut. Jakiś wpływ miał defekt i mniejsze ciśnienie w tylnym kole a także kierunek i siła wiatru. Trasa też była najtrudniejsza w tym roku. Kolejna setka wpadła na konto. Niestety to był ostatni trening w tym tygodniu, niedziela ma być deszczowa i szykuje się pierwsza w tym roku dłuższa sesja na trenażerze.




Trening 10
Niedziela, 16 lutego 2020 Kategoria 100-200, Samotnie, Szosa, Zima, Zima 2020
Km: | 116.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:02 | km/h: | 28.76 |
Pr. maks.: | 60.00 | Temperatura: | 5.0°C | HRmax: | 160160 ( 82%) | HRavg | 143( 73%) |
Kalorie: | 1777kcal | Podjazdy: | 660m | Sprzęt: Triban 5 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ciężki trening po słabo przespanej nocy. Nie był to najlepszy pomysł ale nie chciałem się od razu poddawać i zdecydowałem się chociaż wyjechać z domu. O skutecznie regeneracji nie było mowy, nogi rano były słabe ale liczyłem, że na trasie się rozkręcą, mówiąc delikatnie, przeliczyłem się. Nie bardzo miałem inne wyjście niż wyjazd o świcie bo najpóźniej po 11 musiałem już być spowrotem. Wczoraj przygotowałem sprzęt, przełożyłem koło, dopompowałem powietrza, sprawdziłem hamulce i przerzutki. Przygotowałem także bidon i bukłak do napełnienia i jedzenie oraz ciuchy. Pozwoliło to rano uniknąć niepotrzebnego stresu i pośpiechu. Niestety nie było tak pięknie, byłem gotowy do jazdy już o 6:40 i wyciągając rower zauważyłem kapcia w tylnym kole, okazało się, że wczoraj pompując uleciał wentyl i powietrze zeszło. Szybciej było zmienić dętkę niż robić przekładkę kasety i opony w drugim kole. Miałem w rezerwie jeszcze nowe koło do drugiego roweru ale nie chciałem go na razie używać. Wyjechałem około 10 minut później, jedyny plus tej sytuacji był taki, że nie musiałem włączać świateł bo było już dostatecznie jasno.
Już po wyjeździe stwierdziłem, że wieje bardzo mocno z południa i jedyny słuszny wybór to trening na rundzie gdzie styczność z czołowym wiatrem występuje cyklicznie co kilkanaście minut a nie jest ciągła. Szybki dojazd do głównej i pierwszy powiew wiatru spowalniający mnie skutecznie. Wtedy jednoznacznie stwierdziłem, że nogi są wczorajsze i w takich warunkach oznaczało to męczarnię a nie jazdę, tak też było. Dojazd do rundy był raczej z bocznym i momentami sprzyjającym wiatrem. Dopiero w Bielowicku gdy odbiłem na południe zostałem zatrzymany przez wiatr i nawet na zjeździe musiałem kręcić i generować prawie 200 Wat aby w jakimś tempie poruszać się do przodu. Ruch był niewielki wiec nie obawiałem się samochodów pojawiających się w najmniej sprzyjających momentach. W końcu dojechałem do dziurawego Pierśćca gdzie wjechałem na pierwszą z pięciu prawie 17 kilometrowych rund. Na dobrą sprawę do tych okoliczności które powodują, że mecze się na rowerze brakowało tylko deszczu, nierówne drogi, silny wiatr którego gdy wieje w plecy nie umiem wykorzystać, gdy wieje w twarz spowalnia mnie znacznie a także temperatura wymagająca ubierania grubych ciuchów działają na moją niekorzyść a w połączeniu z słabszą nogą powodują mieszankę wybuchową. Postanowiłem mimo wszystko jechać swoje, na dziurach modliłem się o przetrwanie, z wiatrem szybko dotarłem do Landeka szukając optymalnego toru jazdy na krętej drodze. Przez las do Chyba szukałem optymalnego przełożenia a później chciałem jak najmniejszym pokładem sił dotrzeć do końca rundy. Na krętym odcinku często zmieniałem biegi a wiejący z różnych kierunków wiatr powodował, że czułem się jak pionek na szachownicy który raz po raz zmienia swoje położenie. Pierwsza runda była na rozeznanie i na kolejnych chciałem coś poprawić w swojej jeździe, noga cały czas daleka od oczekiwanej i nie chciałem nic dokładać jeżeli chodzi o tempo. Kilka razy obierałem zły tor jazdy wymuszający hamowanie przed zakrętami, kierowcy też raczej nie byli moimi sprzymierzeńcami i pojawiali się najczęściej w niesprzyjających momentach i kilka razy musiałem z dużej prędkości hamować do zera. Postanowiłem robić przerwy tylko wtedy kiedy naprawdę ich potrzebuje i na 5 rundach dwa razy zatrzymywałem się tracąc w sumie 5 minut. Ostatnia runda była najlepsza, kosztowała mnie dużo sił ale pod względem techniki nie miałem sobie wiele do zarzucenia, szybkie wchodzenie w zakręty, brak dohamowań przed nimi i dobra sylwetka podczas jazdy pod wiatr trochę wynagrodziły słabą nogę i starte czasu na początku gdy na dziurach musiałem przepuszczać samochody. Powrót do domu to już prawdziwa droga przez mękę, na 10 kilometrach 80 % czasu jechałem pod wiatr. Trzymając założoną moc rzadko przekraczałem 20 km/h a 30 km/h tylko na zjeździe. Po dotarciu do głównej wiatr już był boczny i mogłem trochę zluzować. Byłem ujechany, o wytrzymałości na razie mogę pomarzyć a podczas dzisiejszego treningu wyszły wszystkie błędy jakie popełniłem w ostatnim czasie. Ostatni kilometr do domu jechałem prawie 10 minut. Wiatr z 2% podjazdu zrobił taki który ma ok. 8 % i regeneracja w takich warunkach przy takim zmęczeniu organizmu to nic przyjemnego. Jeszcze sporo pracy mnie czeka nad poprawą dyspozycji na dystansach. Do 2 godzin jest dobrze a później zaczynają się schody.


Już po wyjeździe stwierdziłem, że wieje bardzo mocno z południa i jedyny słuszny wybór to trening na rundzie gdzie styczność z czołowym wiatrem występuje cyklicznie co kilkanaście minut a nie jest ciągła. Szybki dojazd do głównej i pierwszy powiew wiatru spowalniający mnie skutecznie. Wtedy jednoznacznie stwierdziłem, że nogi są wczorajsze i w takich warunkach oznaczało to męczarnię a nie jazdę, tak też było. Dojazd do rundy był raczej z bocznym i momentami sprzyjającym wiatrem. Dopiero w Bielowicku gdy odbiłem na południe zostałem zatrzymany przez wiatr i nawet na zjeździe musiałem kręcić i generować prawie 200 Wat aby w jakimś tempie poruszać się do przodu. Ruch był niewielki wiec nie obawiałem się samochodów pojawiających się w najmniej sprzyjających momentach. W końcu dojechałem do dziurawego Pierśćca gdzie wjechałem na pierwszą z pięciu prawie 17 kilometrowych rund. Na dobrą sprawę do tych okoliczności które powodują, że mecze się na rowerze brakowało tylko deszczu, nierówne drogi, silny wiatr którego gdy wieje w plecy nie umiem wykorzystać, gdy wieje w twarz spowalnia mnie znacznie a także temperatura wymagająca ubierania grubych ciuchów działają na moją niekorzyść a w połączeniu z słabszą nogą powodują mieszankę wybuchową. Postanowiłem mimo wszystko jechać swoje, na dziurach modliłem się o przetrwanie, z wiatrem szybko dotarłem do Landeka szukając optymalnego toru jazdy na krętej drodze. Przez las do Chyba szukałem optymalnego przełożenia a później chciałem jak najmniejszym pokładem sił dotrzeć do końca rundy. Na krętym odcinku często zmieniałem biegi a wiejący z różnych kierunków wiatr powodował, że czułem się jak pionek na szachownicy który raz po raz zmienia swoje położenie. Pierwsza runda była na rozeznanie i na kolejnych chciałem coś poprawić w swojej jeździe, noga cały czas daleka od oczekiwanej i nie chciałem nic dokładać jeżeli chodzi o tempo. Kilka razy obierałem zły tor jazdy wymuszający hamowanie przed zakrętami, kierowcy też raczej nie byli moimi sprzymierzeńcami i pojawiali się najczęściej w niesprzyjających momentach i kilka razy musiałem z dużej prędkości hamować do zera. Postanowiłem robić przerwy tylko wtedy kiedy naprawdę ich potrzebuje i na 5 rundach dwa razy zatrzymywałem się tracąc w sumie 5 minut. Ostatnia runda była najlepsza, kosztowała mnie dużo sił ale pod względem techniki nie miałem sobie wiele do zarzucenia, szybkie wchodzenie w zakręty, brak dohamowań przed nimi i dobra sylwetka podczas jazdy pod wiatr trochę wynagrodziły słabą nogę i starte czasu na początku gdy na dziurach musiałem przepuszczać samochody. Powrót do domu to już prawdziwa droga przez mękę, na 10 kilometrach 80 % czasu jechałem pod wiatr. Trzymając założoną moc rzadko przekraczałem 20 km/h a 30 km/h tylko na zjeździe. Po dotarciu do głównej wiatr już był boczny i mogłem trochę zluzować. Byłem ujechany, o wytrzymałości na razie mogę pomarzyć a podczas dzisiejszego treningu wyszły wszystkie błędy jakie popełniłem w ostatnim czasie. Ostatni kilometr do domu jechałem prawie 10 minut. Wiatr z 2% podjazdu zrobił taki który ma ok. 8 % i regeneracja w takich warunkach przy takim zmęczeniu organizmu to nic przyjemnego. Jeszcze sporo pracy mnie czeka nad poprawą dyspozycji na dystansach. Do 2 godzin jest dobrze a później zaczynają się schody.


Trening 9
Niedziela, 9 lutego 2020 Kategoria 100-200, Samotnie, Szosa, Zima, Zima 2020
Km: | 101.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:31 | km/h: | 28.72 |
Pr. maks.: | 54.00 | Temperatura: | 3.0°C | HRmax: | HRavg | ||
Kalorie: | 1711kcal | Podjazdy: | 410m | Sprzęt: Triban 5 | Aktywność: Jazda na rowerze |
Bardzo solidny trening zrealizowany. Analizując prognozy pogody wiedziałem, że będzie wiało a rano jeszcze może być ujemna temperatura. Planowałem wyjechać o 9:30. Gdy wstałem i było już powyżej 0 na termometrze maksymalnie przyśpieszyłem godzien wyjazdu bo z każdą godzina podmuchy wiatru miały być silniejsze. Szybko się przygotowałem wszystkie potrzebne rzeczy, od ubioru poprzez jedzenie i picie po dokumenty, telefon i licznik. Rower przygotowałem już wczoraj i dlatego czas przygotowań w stosunku do poprzednich wyjazdów był dużo krótszy. O 9:10 wyjechałem z domu, już po chwili musiałem się zatrzymać, coś przyczepiło mi się do opony i tarło o ramę. Przy okazji skalibrowałem miernik mocy. Dopiero za trzecim razem się udało i już nic nie stało na przeszkodzie aby skupić się na jeździe. Przedostałem się przez plątaninę ścieżek rowerowych i szybko wyjechałem z Bielska. Pierwszy podjazd potraktowałem z marszu, starałem się trzymać równą kadencję i ten cel został zrealizowany. W głowie miałem trzy trasy długości 100-105 kilometrów na około 3 i pół godziny jazdy. Wybór miał być spontaniczny i miałem dosyć dużo czasu do namysłu bo pierwsze 17 kilometrów wszystkich tras było identyczne. Po podjeździe i szybkim zjeździe do Międzyrzecza ruszyłem już z realizacją założeń. Takie miałem dwa, utrzymywanie kadencji 90-100 i mocy około 180 Wat. O dziwo dosyć szybko wskoczyłem na obroty i skupiając się jedynie na tych dwóch elementach nie rozpraszał mnie wiatr wiejący ze zmienną prędkością i z najgorszego z możliwych kierunku. Często zmieniałem przełożenia, po ostatnich treningach podregulowałem przerzutki i wyczyściłem cały napęd wiec przełożenia zmieniają się bardzo płynnie. Jedyna rzecz jaka mogła mnie trochę irytować to wyciąganie jedzenia z kieszonek, ta czynność zwykle sprawia mi problem. Po kilkunastu minutach jazdy pojawił się też katar którego nie miałem dawno i wymusiło to częste sięganie do kieszeni po chusteczki. Dojeżdżając do miejsca w którym miałem do wyboru dwie drogi nie zastanawiałem się i wybrałem taką z której miałem jeszcze dwie opcje wyboru, skręcając w Landeku na Skoczów za bardzo opcji zmiany już nie było. Po raz kolejny nie zabrałem bidonu tylko plecak z bukłakiem i dlatego picie cały czas miało stałą temperaturę i dużo łatwiej przyjmowałem płyny niż co jakiś czas sięgając po bidon. Walka z wiatrem na trasie do Strumienia nie była przyjemna, dopiero po przejechaniu na drugą stronę Wisły mogłem skorzystać z pomocy wiatru. Zdecydowałem się na krótki postój w celu wyczyszczenia nosa. Temperatura cały czas oscylowała około 3 stopni ale wiatr skutecznie ją obniżał i odczuwalne było około 0 stopni. Droga do Pszczyny minęła szybko, wiatr pozwalał na jazdę ponad 30 km/h a bardzo mały ruch pojazdów sprawił, że nie musiałem ani razu użyć hamulców. W Pszczynie znowu miałem wybór czy jechać dalej w kierunku Bierunia czy skręcić na Goczałkowice. Zbliżając się do skrzyżowania zapaliło się czerwone światło na zwężeniu, impuls sprawił, że zjechałem na chodnik a następnie ścieżkę rowerową do Goczałkowic. Już wtedy byłem niemal pewny, że za ponad godzinę pojadę tą drogą jeszcze raz. Boczny wiatr zaczął dawać się we znaki, im bliżej Zabrzega tym bardziej. Na zaporze względnie mało ludzi, bez hamowania dojechałem do miejsca w którym musiałem zejść z roweru. Po zejściu schodami do drogi w kierunku centrum Zabrzega znów zrobiłem krótki postój. To był błąd o czym przekonałem się kilka minut później dojeżdżając do kolejki samochodów do skrzyżowania. Trafiłem na koniec Mszy w kościele i ludzie akurat wyjeżdżali. Nie chciało mi się czekać i znowu skorzystałem z chodnika. Później już bez problemów wydostałem się z Zabrzega. Oznaczało to, że znowu musiałem walczyć z wiatrem, na otwartych przestrzeniach hulał bardzo mocno. Trzymałem się założeń i musiałem mocno zredukować przełożenie aby trzymać właściwą moc i kadencję. Dojeżdżając do ronda w Ligocie miałem za sobą już połowę trasy. Druga runda zapowiadała się na trudniejszą, zmęczenie oraz silniejszy wiatr miały znacznie utrudnić jazdę. Nie było jednak tak źle jak się spodziewałem i można powiedzieć, że jechałem bardzo podobnie jak kilkadziesiąt minut wcześniej. Jedzenia w kieszonkach ubywało, wody w bukłaku również, miałem zapas w plecaku ale na razie nie musiałem z niego korzystać. Najbardziej wymęczający odcinek prowadził z Landeka do Strumienia, teoretycznie jechałem ze sprzyjającym wiatrem ale wiało bardziej z boku i ciężko było się rozpędzić. Po raz drugi bez zatrzymania przejechałem przez Chybie. Postój był dopiero przed mostem w Strumieniu. Czas oczekiwania na zielone się przedłużał, jak już ruszyłem to rozpędziłem się dosyć mocno i musiałem użyć hamulców przed wjazdem na drogę w kierunku Pszczyny, wydawało mi się, że jadę szybciej niż za pierwszym razem i chyba około 30 sekund zyskałem na prawie 13 kilometrowym odcinku. Co tam zyskałem straciłem w Goczałkowicach, zarówno na ścieżce jak i zaporze było dużo ludzi i kilka razy musiałem użyć hamulców. Z zapory tym razem zjechałem terenowym odcinkiem. Szersze opony pozwoliły utrzymać przyczepność na bruku który znajduje się na samym końcu zjazdu. Wtedy też nadszedł moment na wyciągniecie zapasów jedzenia i picia z plecaka. Jadłem i piłem często i o braku energii czy oznakach kryzysu nie było mowy. Ostatnią dawkę energii przyjąłem w Zabrzegu. Ostatnie kilkanaście kilometrów do Bielska to ciągła walka z wiatrem. Trzymałem się wcześniejszych założeń i przez cały odcinek do Międzyrzeca borykałem się z problemem z doborem przełożenia. Trzymanie mocy około 180 Wat powodowało, ze albo musiałem trzymać kadencje prawie 100 albo mniej niż 90. Kilka razy zmieniałem przełożenie i balansowałem na granicy. Więcej czasu trzymałem się wyższej kadencji. Na koniec treningu czekał mnie podjazd, dosyć dobrze go pokonałem i zredukowałem obciążenie. Ostatnie kilka kilometrów to już jazda na najlżejszych przełożeniach i prędkościach około 15 km/h co i tak momentami było za mocno. Po trzech i pół godzinach treningu odpuściłem już zupełnie i w luźnym tempie dojechałem do domu.
Odczucia po treningu są pozytywne. Zaczynając od faktu, że aura pozwala na jazdę na zewnątrz w całkiem przyjemnych jak na luty temperaturach, poprzez realizacje założeń treningowych kończąc na rosnącej dyspozycji mimo faktu, że jest to dopiero trzecia jazda tlenowa w tym roku. Oby tak dalej.


Odczucia po treningu są pozytywne. Zaczynając od faktu, że aura pozwala na jazdę na zewnątrz w całkiem przyjemnych jak na luty temperaturach, poprzez realizacje założeń treningowych kończąc na rosnącej dyspozycji mimo faktu, że jest to dopiero trzecia jazda tlenowa w tym roku. Oby tak dalej.


Roztrenowanie 13
Niedziela, 20 października 2019 Kategoria 100-200, Cube 2019, Samotnie, Szosa
Km: | 112.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:23 | km/h: | 25.55 |
Pr. maks.: | 75.00 | Temperatura: | 18.0°C | HRmax: | 180180 ( 92%) | HRavg | 137( 70%) |
Kalorie: | 1946kcal | Podjazdy: | 2050m | Sprzęt: Agree GTC SL | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ostatni wyjazd przed planowaną przerwą regeneracyjną. Korzystając z wolnego dnia pospałem dłużej i wstałem dopiero po 8:30. Zjadłem zbyt lekkie śniadanie i godzinę później już byłem gotowy do jazdy. Ubrałem się podobnie jak wczoraj biorąc dodatkowo do kieszonki kamizelkę. Chciałem zakończyć sezon jakąś fajną trasą i wiedząc co działo się np. w zeszłą sobotę na Równicy zdecydowałem się wybrać na Czechy. W tym roku nie byłem jeszcze na Jaworowym i Kozińcu i taki był plan.
Wyjechałem tradycyjnie już w kierunku Jaworza i trzymałem się jak najbliżej gór. Noga podawała całkiem nieźle od samego początku co zapowiadało bardzo przyjemną jazdę. Dobrze znaną drogą dojechałem do Grodźca i Górek gdzie po raz pierwszy poczułem mocniejszy podmuch wiatru w twarz. Najbardziej we znaki dawały się tłumy ludzi przy kościołach których na około 10 kilometrowym odcinku mijałem aż cztery. Uspokoiło się dopiero w Ustroniu gdzie z kolei pojawiło się więcej rowerzystów którzy w połączeniu ze wzmożonym ruchem samochodowym wymuszali częste używanie hamulców. Na poprawę sytuacji musiałem czekać do wjazdu do Czech. Pogoda była wyborna i wszystkie ważniejsze szczyty Beskidu Śląsko-Morawskiego były widoczne jak na dłoni. Nie mogłem cieszyć się szybkim zjazdem na którym karty rozdawał wiatr, później nie był już tak odczuwalny a ruch samochodowy był tak niewielki, że bez problemów przedostałem się przez Trzyniec. Zdecydowałem, że najpierw wjadę na Koziniec. Zmartwiła mnie ogromna liczba samochodów zaparkowanych przy głównej drodze ale nie po to jechałem 40 kilometrów aby nie zaliczyć żadnego podjazdu. Na podjeździe nie było dużego ruchu, minęły mnie tylko dwa samochody a dużo większym utrudnieniem były liście i inne zanieczyszczenia na drodze. Na podjeździe nie jechałem na maksa, dawałem z siebie tyle na ile pozwoliło przełożenie przy kadencji 75-85. Całkiem nieźle poszedł mi podjazd na szczycie którego nie było ani jednego wolnego miejsca postojowego. Trochę czasu straciłem na ubranie się na zjazd, założyłem tylko rękawki które zdjąłem przed podjazdem. Zjazd był bardzo asekuracyjny i wolny. Na zanieczyszczonej drodze łatwo było o kapcia lub wywrotkę i liczyło się tylko bezpieczeństwo. Po zjeździe podjąłem decyzje o odpuszczeniu Jaworowego i zaliczenia odjazdu na Luczkę. Była to chyba dobra decyzja, na Jaworowym były pewnie tłumy a nawierzchnia na podjeździe nie zachęcała do jazdy. Dosyć sprawnie dojechałem do podnóża podjazdu przed którym znowu zdjąłem rękawki. Już na początku wspinaczki we znaki dawał się bardzo silny południowy wiatr znacznie utrudniający jazdę. Starałem się jechać spokojnie i tak mniej więcej wyglądały pierwsze 3 kilometry podjazdu. Zabawa zaczęła się w momencie zwężenia drogi. Nachylenie gwałtownie wzrosło, łańcuch szybko znalazł się na 32 z tyłu. Ten podjazd zdecydowanie był za trudny jak na moją obecną formę. Nie lubię ścianek na których trzeba przepychać korbę a ponad połowa końcowej części wspinaczki na Luczkę właśnie tak wyglądała. Tutaj już wielkich rezerw nie byłem w stanie zachować. Dodatkowy urok dawała zanieczyszczona droga wśród drzew i dużych objętości liści, momentami ciężko było stwierdzić gdzie jechać i czy jest tam pod spodem droga. Męczyłem się strasznie ale w końcu znalazłem się na szczycie. Ładne widoki wynagrodziły trudy wspinaczki i nie żałowałem, ze wybrałem ten podjazd. Na szczycie dużo ludzi i nie zabawiłem tam długo. Przed zjazdem ubrałem rękawki i kamizelkę która przydała się na długim zjeździe. Jazda wyglądała jeszcze gorzej niż na poprzednim zjeździe. Robiłem wszystko aby jak najbezpieczniej zjechać nie przegrzewając obręczy. Udało się i zatrzymałem się na moment sprawdzić czy wszystko jest w porządku. Na szerokim zjeździe puściłem się odważniej, na dwóch zakrętach spanikowałem i wytraciłem dużo prędkości, za to na ostatnim kilometrze z wiatrem w plecy dokręciłem na maksa. Kamizelka powodowała zbyt duży opór i nie jechałem tak szybko jakbym mógł. Po zjeździe stwierdziłem, że zasłużyłem na postój. Wstąpiłem do cukierni z myślą o Kofoli. Niestety nie było i musiałem zadowolić się sokiem owocowym. Wiedziałem, że Kofoli napiję się przy granicy Czesko-Polskiej i po uzupełnieniu bidonu w pobliskim sklepie ruszyłem w dalszą drogę. Z wiatrem leciało się naprawdę fajnie i szybko. Chcąc ominąć Trzyniec skręciłem w boczną drogę i do przejścia granicznego w Lesznej dojechałem odcinkiem który dotąd jechałem tylko w przeciwną stronę. Krótki postój i mała Kofola dały mi jeszcze motywacje na zaliczenie jeszcze jednego, bardzo nielubianego przeze mnie podjazdu na Budzin od strony Lesznej. Na podjeździe o mocy w dużej mierze decydowało przełożenie i kadencja. Starałem się trzymać ponad 70 obr./min. ale nie wychodziło to idealnie. W drugiej części podjazdu sporo samochodów i pieszych wymuszających kilkukrotne hamowanie. Widoki wynagrodziły trudy wspinaczki ale podobnie jak na poprzednich szczytach duża liczba turystów nie zachęcała do dłuższego postoju. Ubrałem szybko rękawki i ruszyłem na kolejny znienawidzony odcinek – zjazd do Cisownicy. Skupiłem się wyłącznie na bezpieczeństwie i nawet dużo czystsza droga nie zachęciła mnie do puszczenia klamek. Po technicznej części zjazdu odetchnąłem z ulgą i przez Cisownicę przejechałem szybko i sprawnie. Do domu zdecydowałem się wrócić tą samą drogą która dojechałem do Ustronia. W nogach już czułem spory jak na październik dystans ale wiatr wiejący w plecy pozwalał na spokojniejszą jazdę. Wszelkie mocne zrywy już sobie podarowałem i powoli kulałem się w stronę Bielska. Dojeżdżając do Jaworza stwierdziłem, że nie warto pchać się w stronę gór i już najprostszą drogą wróciłem do domu. Nie spodziewałem się tak przyjemnego końca sezonu, w ostatnim czasie już czułem zmęczenie sezonem i myślę, że jest to idealny moment na odpoczynek, przedłużanie sezonu na siłę nie ma sensu. Ostatnio już miałem kilka niebezpiecznych sytuacji które mogły skończyć się tragicznie a każdy incydent mógłby wpłynąć na moją motywacje i znacznie wpłynąć na technikę którą z niezłym skutkiem staram się poprawić. Najważniejsze, że sezon kończę z tarczą, zupełnie inaczej niż trzy poprzednie.
Wyjechałem tradycyjnie już w kierunku Jaworza i trzymałem się jak najbliżej gór. Noga podawała całkiem nieźle od samego początku co zapowiadało bardzo przyjemną jazdę. Dobrze znaną drogą dojechałem do Grodźca i Górek gdzie po raz pierwszy poczułem mocniejszy podmuch wiatru w twarz. Najbardziej we znaki dawały się tłumy ludzi przy kościołach których na około 10 kilometrowym odcinku mijałem aż cztery. Uspokoiło się dopiero w Ustroniu gdzie z kolei pojawiło się więcej rowerzystów którzy w połączeniu ze wzmożonym ruchem samochodowym wymuszali częste używanie hamulców. Na poprawę sytuacji musiałem czekać do wjazdu do Czech. Pogoda była wyborna i wszystkie ważniejsze szczyty Beskidu Śląsko-Morawskiego były widoczne jak na dłoni. Nie mogłem cieszyć się szybkim zjazdem na którym karty rozdawał wiatr, później nie był już tak odczuwalny a ruch samochodowy był tak niewielki, że bez problemów przedostałem się przez Trzyniec. Zdecydowałem, że najpierw wjadę na Koziniec. Zmartwiła mnie ogromna liczba samochodów zaparkowanych przy głównej drodze ale nie po to jechałem 40 kilometrów aby nie zaliczyć żadnego podjazdu. Na podjeździe nie było dużego ruchu, minęły mnie tylko dwa samochody a dużo większym utrudnieniem były liście i inne zanieczyszczenia na drodze. Na podjeździe nie jechałem na maksa, dawałem z siebie tyle na ile pozwoliło przełożenie przy kadencji 75-85. Całkiem nieźle poszedł mi podjazd na szczycie którego nie było ani jednego wolnego miejsca postojowego. Trochę czasu straciłem na ubranie się na zjazd, założyłem tylko rękawki które zdjąłem przed podjazdem. Zjazd był bardzo asekuracyjny i wolny. Na zanieczyszczonej drodze łatwo było o kapcia lub wywrotkę i liczyło się tylko bezpieczeństwo. Po zjeździe podjąłem decyzje o odpuszczeniu Jaworowego i zaliczenia odjazdu na Luczkę. Była to chyba dobra decyzja, na Jaworowym były pewnie tłumy a nawierzchnia na podjeździe nie zachęcała do jazdy. Dosyć sprawnie dojechałem do podnóża podjazdu przed którym znowu zdjąłem rękawki. Już na początku wspinaczki we znaki dawał się bardzo silny południowy wiatr znacznie utrudniający jazdę. Starałem się jechać spokojnie i tak mniej więcej wyglądały pierwsze 3 kilometry podjazdu. Zabawa zaczęła się w momencie zwężenia drogi. Nachylenie gwałtownie wzrosło, łańcuch szybko znalazł się na 32 z tyłu. Ten podjazd zdecydowanie był za trudny jak na moją obecną formę. Nie lubię ścianek na których trzeba przepychać korbę a ponad połowa końcowej części wspinaczki na Luczkę właśnie tak wyglądała. Tutaj już wielkich rezerw nie byłem w stanie zachować. Dodatkowy urok dawała zanieczyszczona droga wśród drzew i dużych objętości liści, momentami ciężko było stwierdzić gdzie jechać i czy jest tam pod spodem droga. Męczyłem się strasznie ale w końcu znalazłem się na szczycie. Ładne widoki wynagrodziły trudy wspinaczki i nie żałowałem, ze wybrałem ten podjazd. Na szczycie dużo ludzi i nie zabawiłem tam długo. Przed zjazdem ubrałem rękawki i kamizelkę która przydała się na długim zjeździe. Jazda wyglądała jeszcze gorzej niż na poprzednim zjeździe. Robiłem wszystko aby jak najbezpieczniej zjechać nie przegrzewając obręczy. Udało się i zatrzymałem się na moment sprawdzić czy wszystko jest w porządku. Na szerokim zjeździe puściłem się odważniej, na dwóch zakrętach spanikowałem i wytraciłem dużo prędkości, za to na ostatnim kilometrze z wiatrem w plecy dokręciłem na maksa. Kamizelka powodowała zbyt duży opór i nie jechałem tak szybko jakbym mógł. Po zjeździe stwierdziłem, że zasłużyłem na postój. Wstąpiłem do cukierni z myślą o Kofoli. Niestety nie było i musiałem zadowolić się sokiem owocowym. Wiedziałem, że Kofoli napiję się przy granicy Czesko-Polskiej i po uzupełnieniu bidonu w pobliskim sklepie ruszyłem w dalszą drogę. Z wiatrem leciało się naprawdę fajnie i szybko. Chcąc ominąć Trzyniec skręciłem w boczną drogę i do przejścia granicznego w Lesznej dojechałem odcinkiem który dotąd jechałem tylko w przeciwną stronę. Krótki postój i mała Kofola dały mi jeszcze motywacje na zaliczenie jeszcze jednego, bardzo nielubianego przeze mnie podjazdu na Budzin od strony Lesznej. Na podjeździe o mocy w dużej mierze decydowało przełożenie i kadencja. Starałem się trzymać ponad 70 obr./min. ale nie wychodziło to idealnie. W drugiej części podjazdu sporo samochodów i pieszych wymuszających kilkukrotne hamowanie. Widoki wynagrodziły trudy wspinaczki ale podobnie jak na poprzednich szczytach duża liczba turystów nie zachęcała do dłuższego postoju. Ubrałem szybko rękawki i ruszyłem na kolejny znienawidzony odcinek – zjazd do Cisownicy. Skupiłem się wyłącznie na bezpieczeństwie i nawet dużo czystsza droga nie zachęciła mnie do puszczenia klamek. Po technicznej części zjazdu odetchnąłem z ulgą i przez Cisownicę przejechałem szybko i sprawnie. Do domu zdecydowałem się wrócić tą samą drogą która dojechałem do Ustronia. W nogach już czułem spory jak na październik dystans ale wiatr wiejący w plecy pozwalał na spokojniejszą jazdę. Wszelkie mocne zrywy już sobie podarowałem i powoli kulałem się w stronę Bielska. Dojeżdżając do Jaworza stwierdziłem, że nie warto pchać się w stronę gór i już najprostszą drogą wróciłem do domu. Nie spodziewałem się tak przyjemnego końca sezonu, w ostatnim czasie już czułem zmęczenie sezonem i myślę, że jest to idealny moment na odpoczynek, przedłużanie sezonu na siłę nie ma sensu. Ostatnio już miałem kilka niebezpiecznych sytuacji które mogły skończyć się tragicznie a każdy incydent mógłby wpłynąć na moją motywacje i znacznie wpłynąć na technikę którą z niezłym skutkiem staram się poprawić. Najważniejsze, że sezon kończę z tarczą, zupełnie inaczej niż trzy poprzednie.